Uwielbiam wyjeżdżać. Najlepiej tam, gdzie mnie jeszcze nie było. W Londynie co prawda już raz byłam, ale dawno, więc stwierdziłam, że nie zaszkodzi sobie nieco pamięć odświeżyć. Na dobry początek odświeżyłam sobie czarne wizje mojej Mamy, która 10 lat temu, przed moim pierwszym wyjazdem do Londynu (który był w ogóle moim pierwszym wyjazdem za granicę) była pewna, że nie trafię na żaden kurs językowy, tylko jak nic wywiozą mnie do burdelu. Teraz o burdel już się nie martwiła (w końcu, jak słusznie zauważyli niektórzy na Facebooku, latka lecą), za to na tapecie był zamach terrorystyczny z okazji Olimpiady. Jak zwykle jednak obawy mojej Mamy okazały się nieco przesadzone i choć na blogu ostatnio cisza, to zapewniam, że nadal żyję.
MIASTO
Trochę się baliśmy, że wybraliśmy najgorszy możliwy termin przyjazdu, bo dokładnie dzień rozpoczęcia Olimpiady, ale okazało się, że to wcale nie był taki głupi pomysł. W muzeach, o dziwo, nie było kolejek (wszyscy wybrali rozgrywki sportowe?), a na ulicach co krok stali wolontariusze gotowi do pomocy takim zabłąkanym baranom jak my.
W sumie nasz wyjazd trwał niecałe 5 dni. Bazę mieliśmy u znajomych w Reading, położonym pół godziny jazdy pociągiem od Londynu. Pojechaliśmy głównie w celach towarzysko-lajtowych, ale chcieliśmy też trochę pozwiedzać, dlatego przed wyjazdem zamówiliśmy London Pass, czyli przepustki do ponad 55 zabytków i innych fajnych miejsc (w tym np. do kina i na kręgle). Te karnety to dość fajna i wygodna sprawa, ale zdecydowanie polecam opcję na 2 dni lub dłużej - bardziej się opłaca. My kupiliśmy wersję na 1 dzień, co nie przysporzyło nam jakichś wielkich oszczędności, bo muzea są czynne od 9.00 do 17.00, do tego dochodzi czas na dojazdy z jednego miejsca w drugie, tak więc w ciągu jednego dnia za wiele się nie obskoczy (zakładając spacerowe, a nie sprinterskie tempo zwiedzania).
Jeśli chodzi o ulubiony temat Brytyjczyków, czyli pogodę, to pogodę mieliśmy KAŻDĄ. Zmieniała się dosłownie co 5 minut, tak więc uprawialiśmy niekończącą się żonglerkę bluzami, okularami przeciwsłonecznymi i parasolami, na zmianę trzęsąc się z zimna i pocąc z gorąca.
Oprócz pogody powodów do irytacji nieustannie dostarczał mi aparat. A to dlatego, że zamiast normalnego obiektywu z zoomem wzięłam stałoogniskowy, w którym nic mi się "nie mieściło". Np. stojąc przed Katedrą Św. Pawła, mogłam co najwyżej sfotografować fragment kopuły. Cofanie się kilkanaście metrów też niewiele dawało, bo wtedy wyrastały mi na linii strzału drzewa, latarnie albo inne budynki. Na szczęście sytuację ratował aparat w telefonie, ale i tak mam nauczkę na przyszłość.
Ponieważ większość pocztówkowych zabytków Londynu zwiedziłam podczas poprzedniego pobytu, tym razem najbardziej wyczekiwanym przeze mnie punktem programu była wizyta w... M&M's World :) Mam pewne obawy, że mogłam być najbardziej podjaranym dzieckiem w całym tym przybytku, i nie wiem, czy w moim wieku jest to jeszcze urocze, czy już żenujące (no dobra, wiem, nie musicie odpowiadać). M&M'sowej kurtki wysadzanej kryształkami Swarovskiego co prawda nie kupiłam, ale kubek z Żółtym na pamiątkę mam!
JEDZENIE
O brytyjskim jedzeniu nie mam najlepszego zdania (frytki i czipsy z octem uważam za zbrodnię na ziemniakach!), za to skwapliwie korzystałam z dobrodziejstw kuchni chińskiej. To chińskie, które mamy w Polsce, jest jakieś inne i nie bardzo mi podchodzi, za to amerykańskie i angielskie chińskie - pychota! Gdyby kiedyś zawiało Was do Reading, to gorąco polecam restaurację Cosmo (na ich stronie widzę, że mają więcej lokali, ale niestety akurat nie w Londynie). Zabrali nas tam znajomi i był to zdecydowanie strzał w dziesiątkę. To bardzo fajne i elegancko urządzone miejsce typu all you can eat, gdzie za 9 funtów można do woli zajadać się daniami kuchni chińskiej, japońskiej, włoskiej, meksykańskiej, sałatkami i - last but not least - deserami. Naprawdę nie sądziłam, że mam aż tak pojemny żołądek.
Kiedy znajomi zapowiedzieli, że zabiorą nas do "typowego angielskiego pubu", nie byłam specjalnie podekscytowana, bo alkohol toleruję w zasadzie tylko jako składnik ciast (i ewentualnie bardzo słodkich i bardzo babskich drinków). Tymczasem posiedzenie w pubie mile mnie zaskoczyło. Dwie rzeczy, które rzuciły mi się w oczy i uszy: brak muzyki (zdecydowany plus, można normalnie rozmawiać i nie trzeba drzeć się do osoby siedzącej tuż obok) i różnorodność klienteli: ludzie w każdym wieku, od 20-latków po starsze babcie.
MODA
Oops, I did it again. Czyli znowu nie kupiłam żadnego ciucha. Jakoś na występach gościnnych nie mam natchnienia do zakupów. Żeby coś dla siebie znaleźć, muszę mieć spokój i czas, a na wyjeździe zwykle za dużo się dzieje. Weszłam na chwilę do paru sklepów, ale ani ciuchy, ani ceny jakoś mnie nie powaliły. Planowałam, że ostatniego dnia zaliczę Oxford Street, Camden Town i inne zakupowe mekki, ale nie dałam rady: po 4 dniach łażenia nogi mi zastrajkowały i zostałam w Reading.
Jeśli chodzi o to, jak się ubiera londyńska ulica, to - podobnie jak podczas pobytu w Barcelonie - nie zauważyłam większych różnic, czy - jak twierdzą niektórzy - "przepaści" pomiędzy sposobem ubierania się Polaków i reszty świata. Na pewno panuje większa różnorodność, ale moim zdaniem nie wynika ona z bogatszych pokładów modowej fantazji w brytyjskim narodzie, tylko raczej z tradycji i przynależności etnicznej imigrantów, których jest tam mnóstwo. Na każdym kroku spotykaliśmy brodatych Hindusów w turbanach, Hinduski w kolorowych sari, muzułmanki w hidżabach, a do tego mieszankę turystów z całego świata (najciekawiej ubraną grupą, jaką spotkałam, była wycieczka młodych Japończyków). Szczerze mówiąc, byłam trochę rozczarowana, bo nastawiałam się na prawdziwą ucztę dla oczu, a tymczasem tylko kilka razy zdarzyło mi się za kimś obejrzeć i raz śledzić kogoś z aparatem (panią z poprzecieranej dżinsowej kurtce, kracistej spódnicy i kowbojkach - zdjęcie poniżej). No ale może to dlatego, że nie dotarłam do najbardziej fashion rejonów Londynu. Cóż, może next time :)
Uśmiałam się na komentarzach do zdjęć:D Jak ja lubię czytać Twoje relacje z wycieczek:D biorę lody, siadam i z podnieceniem zanurzam się w lekturze:) I zdjęcia cud, miód, m&m'sowe<3
OdpowiedzUsuńale fajnie napisane...
OdpowiedzUsuńNo ta relacja jest super :)
OdpowiedzUsuńŚwietny post. Masz dar pisania, nie myślałaś o dziennikarstwie?
OdpowiedzUsuńKiedyś myślałam, ale teraz blogowanie wydaje mi się fajniejsze :)
UsuńTo prawda, piękne czerwone budki śmierdzą, tragedia! Londyn jest niesamowity, z przyjemnością i ja tam kiedyś wrócę i wtedy z całą pewnością odwiedzę M&M'sy ! <3
OdpowiedzUsuńM&m'syyyy!
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że za rok też tam zawitam! Piękna zdjęcia, a Chinatown wygląda zjawiskowo :)
OdpowiedzUsuńTeż ostatnio byłam w Londynie i też chciałam mieć klasyczną fotkę w budce telefonicznej, nawet taką zrobiłam, ale zachwyt mi przeszedł gdy zobaczyłam że za mną widnieją reklamy agencji towarzyskich z roznegliżowanymi paniami z Londynu i okolic. Ale Londyn jest piękny, podziwiam Twoje zdjęcia i żałuje, że ja aż tak pięknych ze sobą nie przywiozłam ;)
OdpowiedzUsuńFajnie zobaczyć Londyn od nieco innej strony. Mieszkając przez ponad rok 100km od Londynu, paradoksalnie nigdy go nie odwiedziłam (choć trasę Southampton-Londyn znam doskonale ;-)). Planuję więc w przyszłym roku jakiś weekendowy wypad. Zakupów w Camden Town pewnie sobie nie odmówię ;-)!
OdpowiedzUsuńŚwietne zdjęcia! Aż chce się tam jechać :)
OdpowiedzUsuńPo powrocie z Londynu miałam podobne odczucia względem kuchni chińskiej. Tyle tylko, że mnie najbardziej smakuje to nasze polsko chińskie fusion;), najlepiej z nieestetycznej budy, przyprawiającej większość o mdłości. Będąc w Londynie zaliczyłam całkiem sporo chińskich barów w china town i nie tylko i owszem wszystko było smaczne ale to nie było po prostu to! Raz dostałam o zgrozo, pyszne chrupkie warzywa i owoce morze w białej, bezsmakowej, gilastej zawiesinie. Uknułam więc następującą hiper odkrywczą teorię. Jest około 10ciu głównych rodzajów kuchni chińskiej, między innymi pekińska, kantońska, syczuańska, szanghajska, fukieńska. U nas o ile dobrze pamiętam najbardziej popularna jest kantońska, może stąd tak radykalne różnice w smakach?
OdpowiedzUsuńJa myślałam, że może chińskie w każdym kraju jest jakoś dostosowywane do smaków tubylców i prawdziwe chińskie chińskie może smakować jeszcze inaczej, ale Twoja teoria chyba bardziej trzyma się kupy :) Strasznie żałuję, że u nas nigdzie nie mogę trafić na ten ichni makaron podobny do spaghetti i kurczaka w słodkim sosie. Do tego pieczarki, brokuły i zaliczam kulinarny odlot :)
UsuńCiekawa relacja ;)
OdpowiedzUsuńGdybyś nie wspomniała o reklamówce Lidla , nawet by się nie rzuciła w oczy ;p
Świetna relacja, żadnych przynudnawych i wzniosłych opisów, sama treść, a każda okraszona odpowiednim zdjęciem. Tak lubię. Pozdrawia Emenemsowa (jestem M, mój mąż i syn też M, stąd nazywamy się jak te pyszne cukiereczki). Ah, no i taką kurtkę z kryształkami musisz koniecznie zakupić! ;-)
OdpowiedzUsuńNie zgodze się, że brytyjskie dziewczęta nie mają zupełnie odmiennego stylu. Czarne matowe rajstopy i grzywki to pierwszy znak rozpoznawczy, baletki o każdej porze roku też. Jest tego więcej.
OdpowiedzUsuńNie chodziło mi o to, że nie pojawiają się żadne cechy wspólne (pewnie takie są, choć chyba za krótko byłam, żeby je zaobserwować), ale o to, że w kółko czytam, że Londyn taki modny i stylowy, a w Polsce to dno i 50 metrów mułu.
UsuńPolska dno?? A angielska prowincja z dziewczetami w dresiwie,uggsach i kurtkach puchowych niezaleznie od pory roku?;D tu plusem jest to,ze nikt sie na ciebie z politowaniem nie gapi jak wyjdziesz w przyslowiowym byleczym z domu...a Camden zaluj Ryfko,tam akurat jest duzo 'ladnie' ubranych ludzi i zdecydowanie jest na co sie popatrzec :) wiecej miejscowek modowych nie znam,bo jestem tu zbyt krotko.pozdrawiam!
UsuńCZARNE MATOWE RAJSTOPY, tak! Rządzą nawet na London College of Fashion ;D
UsuńW Gdańsku (bo tylko tam bywam ;) 50 metrów mułu nie ma, ale tak ze 2-3 metry bywa czasem. Wszędobylskie dziewczęta w rureczkach i kurtkach z gumeczką, żeby pupkę było widać, zimą to jakiś mundur jest. Mam nadzieję, że latem będzie fajniej, dawno nie byłam w domu w sezonie letnim. Oczywiście w Londynie nie na każdym kroku wszyscy są wyjęci z Vogue, ale prawie zawsze jak jestem widzę kogoś, komu zazdroszczę.
UsuńW sumie wydaje mi się jednak, że Paryż i tak zostawia Londyn w tyle.
Przeczytałam jednym tchem. Dzięki Ryfka, przeniosłam się wspomnieniami do swojego pobytu w Londynie :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńja Londyn kocham i jesli mialabym taka mozliwosc to przeprowadzilabym sie tam juz dzisiaj ;) co prawda Manchester tez ma swoje uroki jednak wole Londyn! ;)
OdpowiedzUsuńjesli w przyszlosci potrzebowalabys przewodnika po Manchesterze, pisz ;)
Dziewczyno, moda modą, szafa szafą, ale zrób coś dla ludzkości i zacznij gdzieś pisać regularnie. O czymkolwiek i gdziekolwiek. Mnie jest wszystko jedno, czy opisujesz produkcję torby, swój wyjazd wakacyjny czy kulisy sesji na bloga, zawsze jest w tym polot, lekkość, humor i bardzo przyzwoita polszczynza. Proszę o więcej i więcej i więcej:)
OdpowiedzUsuńmakalu
Dzięki :) Z frekwencją niestety u mnie krucho. Chciałabym się poprawić, ale ciągle czasu brak.
UsuńAż tęskno za Barceloną... ale też przyjemna relacja, z tym że może jak już się tam było to się tak nie docenia, no nie wiem.
OdpowiedzUsuńOj tak, fajnie było na parę dni zmienić otoczenie, ale Barcelona zdecydowanie wygrywa u mnie z Londynem. Po pierwsze ze względu na niesamowitą architekturę, a po drugie dlatego, że zwiedzanie miasta po raz pierwszy jest zawsze o wiele bardziej ekscytujące niż zwiedzanie go po raz drugi. W sumie byłam zaskoczona, że po 10 latach tak dobrze wszystko pamiętałam (wtedy spędziłam w Londynie 2 tygodnie). Teraz napalam się na Paryż i Rzym :)
UsuńTo i ja się współnapalam (tam jeszcze nie byłam)!
UsuńJeszcze Stambuł by się przydał (ale większa szansa na burdel/zamach terrorystyczny, więc nie wiem, czy mogę liczyć na takie szaleństwa w Twoim wydaniu :)).
Swietna relacja,szczerze sie ubawilam. Potwierdzam angielskie czerwone budki cuchna jak cholera, chinszczyzna w China Town to poezja, pieczona kaczka z chrupiaca skorka - moj faworyt! Dziwie sie ze nie odwiedzilas Brick Lane wydaje mi sie ze lubisz takie klimaty.
OdpowiedzUsuńwooow! nie miałam pojęcia o m&m's world! dopisuje do listy miejsc do zwiedzenia :D
OdpowiedzUsuńWiem, że trudno będzie ci w to uwierzyć, ale po kilku razach Cosmo się nudzi (ja bym nie uwierzyła, gdy mi tak ktoś powiedział rok temu). Inne dobre azjatyckie sieci (już nie all you can eat niestety) to japońska Wagamama i tajska Chaophraya.
OdpowiedzUsuńPrzy dłuższym stosowaniu to chyba tylko M&M'sy się nie nudzą ;)
UsuńŚwietnie się czyta, jak zawsze! Widoczki może standardowe, ale filtr Ryfkowy ;)
OdpowiedzUsuńporywająca relacja:-) aż mi się zachciało do Londynu...:-)
OdpowiedzUsuńSuper że wreszcie coś dodałaś :) bardzo dobra relacja, uśmiałam się w niektórych momentach oby tak dalej.
OdpowiedzUsuńAż mi się zachciało ubrać w kolorach Tower Bridge - antracytowa sukienka, turkusowe dodatki, złoty kolczyk... Jesteś Ryfko bardzo inspirująca!
OdpowiedzUsuńBardzo miła relacja, oblizywałam się z zazdrością przy zdjęciach z M&M's, uśmiechałam do Paddingtonów i łabędziego kupra. Kawałek bardzo przyjemnego tekstu i jedyne, co mi się nie podoba, to skarpetka wyłażąca z najlepszego na świecie buta ;) Jednakże równoważy ją optymistyczny kolor bluzy.
Wielka Brytania nigdy nie pociągała mnie jako kraj do zwiedzania, o wiele bardziej preferuję Francję czy Stany :) Natomiast po przejrzeniu zdjęć, które wrzuciłaś, zaczynam zmieniać powoli zdanie o Anglii, na lepsze oczywiście :D Pogoda pogodą, wypad udany :)
OdpowiedzUsuńZazdroszcze Ci strasznie jednak wyjazd do londynu bez chocby jednego zakupionego ciucha to zbrodnia!:)
OdpowiedzUsuńGuilty as charged! :)
UsuńOgromniastą przyjemność sprawiło mi oglądanie Twoich zdjęć (i czytanie komentarzy)! Super wypad!
OdpowiedzUsuńAgata
Milutka relacja:)) moje marzenia o ujrzeniu swietnego british look'u zostaly pogrzebane z odwiedzeniem londynu w sylwestra- tak traumatycznego widoku nie mialam nigdzie. Na szczescie kilka na prawde fajnych lookow uratowalo sytuacje:)) pozdr!
OdpowiedzUsuńhehe... traumatyczne widoki to tutaj sa na porzadku dziennym, czy raczej weekendowym. Te wszystkie panienki w krotkich sukienkach w zimie i w butach na obcasach tak wysokich ze nie moga wyprostowac kolan. Okraglutkie panienki w obcislych sukienkach i natapirowanych wlosach. Mozna by ksiazke napisac
UsuńZapraszam do Stanow na MMs'y w wersjach z maslem orzechwym, migdalami, paluszkami w srodku, i kokosem...
OdpowiedzUsuńSwietny tekst! Szczegolnie rozsmieszyly mnie podpisy pod zdjeciami. Poza tym - rewelacyjne zdjecia.
OdpowiedzUsuńRyfko, dolaczam do Anonima - weze ty zrob cos dla ludzkosci i pisz czesciej!
OdpowiedzUsuńMieszkam w tym zakichanym Londynie 8 lat i slowo honoru - czytalam Twoja relacje z wypiekami! To naprawde takie fajne miasto? Naprawde?! Mnie wprawdzie strasznie obrzydlo, juz jakis czas temu, ALE masz Ryfko tak cudowna lekkosc piora (i fotograficzne 'oko'), ze az przypomnial mi sie moj dziki entuzjazm z czasu, kiedy dopiero odkrywalam gdzie, co i jak. Dzieki :)
Łał, ale miło coś takiego przeczytać od tubylca! Dzięki :)
UsuńMój pierwszy raz w Londynie to był prawdziwy wulkan radości. Nigdy nie zapomnę, jak wybrałam się pierwszy raz do centrum na zwiedzanie, wychodzę ze stacji metra, patrzę w górę, a tam, tuż nade mną, ogromniasty Big Ben! Dla kogoś, kto pierwszy raz wybrał się zagranicę i od razu trafił do miasta marzeń (wtedy, jako studentka anglistyki, miałam niesamowitą fazę na wszystko, co brytyjskie), to było naprawdę niezapomniane przeżycie :)
Ojej, ojej, Londyn ♥ Twoja fotorelacja jest przecudowna! Mam nadzieję że kiedyś uda mi się tam pojechać, zawsze tego chciałam, a po obejrzeniu Twoich zdjęć pragnę jeszcze bardziej ; )
OdpowiedzUsuńJest to mój pierwszy komentarz u Ciebie, więc dodam jeszcze że bardzo podoba mi się Twój blog, Twój styl, Twoje zdjęcia. No i gratuluję wytrwałości w prowadzeniu go ; ) Pozdrowienia! Karolina
O Boże, doskonały post, naprawdę ;D. Jestem zachwycona! Pozdrawiam:)).
OdpowiedzUsuńQ.
Rewelacyjne zdjęcia aż samemu chciało by się wejść w te foto i pozwiedzać ;)
OdpowiedzUsuńPrzez Ciebie nabrałam ogromnej ochoty na odwiedzenie Londynu :) Nie ukrywam, kuszą mnie zwłaszcza te M&M'sy :) Ale to tylko łasuch zrozumie :)
OdpowiedzUsuńEllo :) tu pusta_literatka co nadaje z nowego miejsca w nowych tonacjach :)
OdpowiedzUsuńRyfko, mimo iż spędziłam kilka lat na wyspach i te rejony mnie zbrzydły, to Twoje zdjęcia jakoś przełamały dystans, jaki sama sobie zbudowałam :)
No proszę, jaka ze mnie wpływowa blogerka! ;)
Usuńmuszę przyznać super zdjęcia, muszę się kiedyś wybrać bo nie miałem tej przyjemności być w Londynie ;)
OdpowiedzUsuńŚwietnie zdjęcia! Uwielbiam oglądać właśnie takie zdjęcia z podróży - smaczki, ciekawostki.
OdpowiedzUsuńA te M&Msy!!! Jejciu, jejciu. Raj!
Czy ktoś Ci już mówił, że jesteś podobna do Alici Silverstone? Zwłaszcza na tym zdjęciu z torbą M&Msów :)
Nie, nikt mi tego nie mówił! W kółko tylko: Halinka Młynkowa, Halinka Młynkowa... Wreszcie jakaś odmiana, dzięki! :)
UsuńDlaczego nie kupiłaś sobie Oyster Card!!
OdpowiedzUsuńKupiłam Travelcard!!
UsuńPiękne zdjęcia!
OdpowiedzUsuńŚwietne zdjęcia, jestem wierna Londynowi i Anglii odkąd przyjechałam tam po raz pierwszy.
OdpowiedzUsuńZdecydowanie ma to ,,coś" co uwodzi. <3
he he miałam to samo z budką telefoniczną, ale szybko pstryknęłam fotę :P
OdpowiedzUsuńFajna bluza, skąd???
OdpowiedzUsuńC&A, dział męski :) Ale kupiona dość dawno (jakoś zimą chyba).
Usuń