Bawiłyście się w dzieciństwie kosmetykami Mamy? Mnie się to zdarzyło chyba tylko dwa razy. Raz, mając z 6 lat, dobrałam się wraz z koleżanką do Maminych szminek, ale zamiast pomalować usta, namalowałam sobie dwa wielkie czerwone kółka na policzkach, tworząc mejkap idealny na występy w cyrku. Potem, już jako nastolatka, żeby nastraszyć moją młodszą siostrę, namalowałam sobie szminką krew wyciekającą z ust i położyłam się na podłodze łazienki, udając trupa. Jak widać, od początku było jasne, że make-up guru raczej ze mnie nie wyrośnie.
Pierwszy raz w życiu "na poważnie" pomalowałam się, idąc na studniówkę. Mój wypasiony, studniówkowy makijaż składał się z pudru i... bezbarwnego tuszu do rzęs. Nie mogłam się nadziwić, jak inaczej wyglądam! Wcześniej zdarzyło mi się używać punktowo korektora w sztyfcie na pryszcze, ale puder to był dla mnie zupełnie nowy poziom wypindrzenia.
Od mojej studniówki minęło prawie 20 lat, ale mój makijaż od tamtego czasu jakoś specjalnie się nie rozwinął. Maluję się tak, że czasem znajome (
albo Mama!) pytają mnie, czy w ogóle jestem pomalowana. W komentarzach na blogu też od czasu do czasu pojawiają się sugestie, że powinnam się pomalować, albo pytania, dlaczego nawet idąc na wesele, nie zrobiłam makijażu. A ja zawsze jestem pomalowana! Może na zdjęciach tego nie widać i może powinnam specjalnie malować się mocniej do naszych "sesji", ale po prostu tego nie lubię. Kilka razy przy okazji różnych okołoblogowych akcji miałam zrobiony profesjonalny, wyrazisty makijaż i w takiej wersji NIGDY się sobie nie podobałam. To znaczy owszem, na zdjęciach wyglądało to spoko, sypały się komplementy, ale bardzo nie podobało mi się to, co widziałam w lustrze. Wyglądałam jakoś poważnie, nienaturalnie, smutno i staro (czy raczej: starzej). Jak nie ja.
No dobra, ale może bym tak przeszła do rzeczy. Jak się maluję na co dzień? Tak samo jak od święta. Mój makijaż jest zawsze taki sam: dość minimalistyczny i ma funkcję bardziej tuszująco-porządkującą niż odmieniającą oblicze. Zależy mi na tym, żeby dało się go szybko zrobić (mierzyłam czas, w wersji full wypas zajmuje mi to 4 minuty i 31 sekund), szybko zmyć i żeby różnica przed i po nie przyprawiała mnie ani osób, które widują mnie w obu wersjach (czyli głównie Dzióbka i kuriera Dariusza), o szok.
Na zdjęciu widzicie WSZYSTKIE moje kosmetyki do makijażu. Nie wszystkich używam zawsze - im większy numer, tym mniejsza częstotliwość. Ciągle liczę na to, że moja skóra w końcu się uspokoi (
pisałam o tym w poście o pielęgnacji) i będę mogła całkiem zrezygnować z maskowania twarzy. Niestety, kiedy już jest prawie dobrze (niedawno było tak dobrze, że pierwszy raz w życiu pokazałam się internetowi w wersji #nomakeup!), następuje gwałtowny zwrot akcji i znowu wyglądam jak pryszczata smarkula (taka, której zaczynają się już robić zmarszczki). No ale nie tracę nadziei. Oto, czego używam, żeby zrobić się na... może nie bóstwo, ale na w miarę okejowo wyglądającego człowieka.
1. KREM KOLORYZUJĄCY ORIGINS GINZING SPF40
Przez wiele lat używałam pokładu w płynie, ale 2 miesiące temu dostałam przesyłkę PR-ową od Origins, a w niej wynalazek, który odmienił moje życie. A przynajmniej makijaż. Ginzing SPF 40 to mazidło 3 w 1: krem koloryzujący, krem nawilżający i filtr przeciwsłoneczny. Czaicie to? Zamiast 3 warstw teraz wystarczy mi tylko jedna! No OK, filtra i tak zwykle nie używałam (właśnie dlatego, że nie lubię / nie che mi się nakładać tylu warstw na twarz), ale wiem, że powinnam. Krem dobrze się rozprowadza, delikatnie wyrównuje koloryt (nie jest to mocne krycie, ale i tak zawsze używałam tylko kilku kropel podkładu, więc mnie to wystarcza) i szybko się wchłania. Idealna opcja dla makijażowego lenia - minimalisty.
2. KOREKTOR ARTDECO LONG-WEAR CONCEALER (14 SOFT IVORY)
Bez korektora, podobnie jak bez podkładu / kremu koloryzującego, w zasadzie nie wychodzę z domu. Najbardziej lubię takie w pędzelku albo z aplikatorem zakończonym gąbeczką. Ten z Artdeco z serii Minimal Make-up najlepiej mi odpowiada, jeśli chodzi o krycie i odcień. Stosuję go pod oczy i punktowo na wszelkie niedoskonałości. Pod oczami od razu delikatnie go wklepuję, a resztę korektorowych punkcików zostawiam na chwilę, żeby trochę zastygły, bo próbując je od razu rozetrzeć, wszystko zmazuję. W tym czasie robię brwi i oczy.
3. CIEŃ DO POWIEK SENSIQUE (209 DARK CHOCOLATE)
Przyznaję, ja też się ślinię na widok pięknych naturalnych paletek cieni z Instagrama (może dlatego, że wyglądają trochę jak czekoladki?), ale miałam kiedyś minipaletkę złożoną z 3 cieni, a i tak używałam tylko jednego, więc w moim przypadku większa liczba zupełnie nie ma sensu. Mam jeden jedyny brązowy cień Sensique, kupiony za kilka złotych w Naturze i on mi w zupełności wystarcza. Używam go i do powiek, i do brwi. Parę lat temu marzyłam o eyelinerowych kreskach na powiekach, ale po kilku nieudanych próbach musiałam przyjąć do wiadomości, że to nie dla mnie. Albo moje powieki są jakieś nierówne, albo moje umiejętności tak słabe (najprawdopodobniej jedno i drugie), w każdym razie, efekty były opłakane (i jak to ciężko zmyć!). Dużo lepiej sprawdza się u mnie (i przy okazji bardziej naturalnie wygląda) odrobina brązowego cienia nałożona przy linii rzęs w pobliżu zewnętrznych kącików oka i roztarta pędzelkiem. Reszty powiek nie maluję.
4. ŻEL DO BRWI MAYBELLINE BROWDRAMA (BEZBARWNY)
Moje brwi lubią żyć własnym życiem, dlatego do ich poskromienia przydaje mi się żel modelujący. Mogę nie pomalować oczu i brwi, ale żel zawsze idzie w ruch. To czarny (choć bezbarwny) koń mojej kosmetyczki.
5. TUSZ DO RZĘS MAYBELLINE SENSATIONAL (CZARNY)
Jeśli mam pomalowane rzęsy, to wiedz, że coś się dzieje. Robię to tylko na większe / ważniejsze wyjścia, bo... potem jest za dużo roboty ze zmywaniem. I zawsze maluję tylko górne rzęsy (dolne to by już była dla mnie przesada - nie idę przecież na bal przebierańców! ;) Nie jestem przywiązana do konkretnej marki. Teraz używam tuszu Sensational z Maybelline, ale wkurza mnie ta wygięta szczoteczka. W niczym mi to nie pomaga, a wręcz przeszkadza, bo trzeba ją ustawiać pod odpowiednim kątem. Zdecydowanie wolę te klasyczne, proste.
6. RÓŻ MAC (FLEUR POWER)
Niektórzy dzielą kobiece typy urody na Wiosnę, Lato, Jesień i Zimę. Ja bym dodała do tego zestawu jeszcze jeden typ: Ziemniak, bo on chyba najlepiej oddaje moją karnację. Na szczęście róż z MAC-a potrafi dodać trochę życia mojej kartoflanej cerze. Dostałam go kilka lat temu od Siostry i podejrzewam, że (przy moim stosowaniu tylko na wyjścia) prędzej umrę, niż mi się skończy.
7. PĘDZLE
Jestem wielką fanką pędzli, bo nie lubię dotykać twarzy dłońmi podczas robienia makijażu (to jest jedyna wada mojego kremu koloryzującego - że muszę go nakładać palcami, a nie, jak podkład, moim ukochanym pędzlem Hakuro H51). Do brwi i linii rzęs używam cieniutkiego Hakuro H85, do rozcierania cienia - puchatego pędzelka z Essence, a do różu - Hakuro H24 (kupuję je na Allegro). Uwielbiam to delikatne mizianie :)
***
That's all, folks! Jak zawsze ciekawa jestem Waszych ulubionych kosmetyków. Do większości moich farbek nie jestem jakoś szczególnie przywiązana, więc chętnie poczytam o Waszych sprawdzonych mazidłach i wypróbuję następnym razem coś nowego :)