[Wpis we współpracy z @malmotown]
Czy wpadłabym na to, żeby pojechać do Malmö, gdyby nie zaproszenie od tamtejszego Urzędu Miasta? Pewnie nie. Od dawna chcieliśmy odwiedzić Skandynawię, ale (dość typowo) celowaliśmy raczej w Sztokholm albo Kopenhagę. Malmö nie pojawiało się na naszej podróżniczej top-liście, i zresztą chyba nie tylko na naszej, bo w Polsce nie można nawet kupić przewodników ani map tego miasta. Malmö występuje co najwyżej jako kilkustronicowy dodatek w opasłych przewodnikach po Kopenhadze (te dwa miasta łączy ze sobą Most Öresund, dzięki któremu w pół godziny można pociągiem lub samochodem wpaść w odwiedziny do Danii).
Czy wpadłabym na to, żeby pojechać do Malmö, gdyby nie zaproszenie od tamtejszego Urzędu Miasta? Pewnie nie. Od dawna chcieliśmy odwiedzić Skandynawię, ale (dość typowo) celowaliśmy raczej w Sztokholm albo Kopenhagę. Malmö nie pojawiało się na naszej podróżniczej top-liście, i zresztą chyba nie tylko na naszej, bo w Polsce nie można nawet kupić przewodników ani map tego miasta. Malmö występuje co najwyżej jako kilkustronicowy dodatek w opasłych przewodnikach po Kopenhadze (te dwa miasta łączy ze sobą Most Öresund, dzięki któremu w pół godziny można pociągiem lub samochodem wpaść w odwiedziny do Danii).
Mimo że o Malmö nie wiedziałam praktycznie nic, to kiedy przeczytałam mejla z propozycją, odstawiłam taniec radości, niczym Hugh Grant w Love Actually. Bo zawsze uważałam, że najfajniejsze, co mogłoby mnie spotkać w temacie współpracy blogowej, to właśnie podróżowanie. Okazało się, że - wbrew wszystkim kołczingowym hasełkom - wystarczy nic nie robić, a marzenia same się spełniają :D
Umowa była prosta: ja spędzam kilka dni w Malmö na koszt miasta, a w zamian dzielę się wrażeniami na Instagramie i blogu. Czyli dokładnie tak, jak to robię w przypadku każdego mojego prywatnego wyjazdu. Żadnej cenzury, żadnego akceptowania treści przed publikacją (co zresztą byłoby dość trudne, bo piszę po polsku ;), po prostu wolna amerykanka. Dla mnie układ idealny.
No dobra, to JAK BYŁO?
No dobra, to JAK BYŁO?
PORZĄDEK MUSI BYĆ
Jeśli miałabym opisać Malmö dwoma słowami, to byłyby to ŁAD i ZIELEŃ. Choć miasto nie może pochwalić się spektakularnymi zabytkowymi budowlami czy innymi znanymi na cały świat atrakcjami, to ma sobie coś, co bardzo mi odpowiada: spokój. Zarówno akustyczny (przez minimalny ruch samochodowy - o tym będę pisać niżej), jak i wizualny. Panuje tam niesamowita architektoniczna harmonia. Jest dużo przestrzeni, budynki są ładne, schludne, nieprzesadzone i dobrze się ze sobą komponują. Nie ma konstrukcyjnych potworków szpecących krajobraz. Nie ma wielkich banerów, oczojebnych szyldów, pstrokatych plandek na ogrodzeniach i całego tego syfu, który tak mnie denerwuje u nas. Naprawdę miałam wrażenie, że moje oczy mogą tam swobodnie "oddychać".
Do tego jest naprawdę dużo zieleni. W którą stronę by nie pójść, zawsze trafi się do jakiegoś parku (w całym mieście jest ich aż 15). I pisząc "park" nie mam na myśli trawnika, drzew i paru ławek, ale duże, zadbane tereny z różnorodną roślinnością, kwiatami, stawami, w których taplają się kaczki, i rzeczkami, po których pływają łódki.
ROWEROWY RAJ
Zatrzymaliśmy się w Ohboy hotell, który jest hotelem... rowerowym. Do każdego pokoju przypisany jest składany rower oraz kołnierz Hövding - szwedzki wynalazek, który zakłada się na szyję i który przy zderzeniu zamienia się w dmuchany kask / poduszkę powietrzną. Kiedy poszliśmy na recepcję po drugi rower (jest możliwość wypożyczenia dodatkowego egzemplarza, a nawet roweru towarowego), akurat inny gość hotelowy testował jakiegoś miętowego dziwoląga z małymi kółeczkami, krótką kierownicą i trójkątną ramą, który wyglądał jak koślawa hulajnoga. Ostatecznie stwierdził, że to nie dla niego i wybrał tradycyjnego hotelowego czarnego składaka. Jak to zobaczyłam, od razu pomyślałam: "O, nie, żeby tylko teraz nie wcisnęli tego miętusa mnie!" No i co? Oczywiście wcisnęli. Pan zachwalał, że to model marki Strida, taki "oryginalny", łatwoskładalny, z gumowym (!), niebrudzącym łańcuchem (bez smaru), jednak jakoś nie byłam przekonana. No ale nie chciałam sprawiać kłopotu (po skandynawsku), więc wzięłam, co dają. Na początku trudno mi było go wyczuć, ale już po kilku przejażdżkach popylałam na nim, aż miło. Może i ma urok Fiata Multipli, ale okazał się lekki i zadziwiająco szybki.
Przejeździliśmy na rowerach cały nasz pobyt (3 dni) i była to naprawdę czysta przyjemność. No ale w 5. najbardziej przyjaznym rowerzystom mieście na świecie nie mogło być inaczej. Malmö ma ok. 500 km ścieżek rowerowych (dla porównania, Kraków - tylko 100 km, mimo że jest miastem o prawie 4-krotnie większej powierzchni). Aż 1/4 wszystkich podróży po mieście odbywa się na rowerze. Zachwyciła nas tamtejsza kultura jazdy: nie dość, że samochodów na ulicach jest bardzo mało, to jeżdżą bardzo powoli i ZAWSZE ustępują pieszym i rowerzystom! My z przyzwyczajenia zatrzymywaliśmy się przed każdym przejazdem i byliśmy w szoku, kiedy kierowcy ustępowali nam pierwszeństwa. Serio, pierwszy raz czuliśmy się jak pełnoprawni uczestnicy ruchu.
W ogóle niesamowite jest to, jak piesi, rowerzyści i kierowcy pokojowo tam ze sobą koegzystują. Jest wiele łączonych ścieżek pieszo-rowerowych, ale nikt nie jeździ jak wariat, ludzie na siebie uważają, nie ma tłoku, nikt nikomu nie przeszkadza. No i rowerzyści zawsze sygnalizują skręt ręką, co u nas jest raczej wyjątkiem niż regułą. A jeżdżą tam naprawdę WSZYSCY. Ludzie w garniturach dojeżdżający do biur, rodzice na rowerach cargo z drewnianą przyczepką z przodu, w której wożą swoje pociechy (czasem nawet dwójkę plus psa) czy elegancko ubrani dziadkowie (pani w czółenkach i z torebeczką na złotym łańcuszku), być może pedałujący na kolację albo do teatru.
Jeśli wybieracie się do Malmö, niekoniecznie akurat do rowerowego hotelu, polecam obczaić sieć rowerów miejskich Malmö by bike. Za ok. 32 zł macie 24 godziny jeżdżenia (a za ok. 70 zł aż 3 dni). A jeśli wolicie dalsze wyprawy na dwóch kółkach, może nawet kilkudniowe, to w czerwcu otwarta zostanie nowa trasa rowerowa South Coast Trail po regionie Skåne. Aż 260 km!
EKO-MIASTO
Malmö jest światowym prymusem wśród "zielonych miast" (w 2006 roku otrzymało tytuł pierwszego szwedzkiego Miasta Fair Trade) i to widać gołym okiem. Oprócz minimalnego ruchu samochodowego (serio, zastanawiałam się, czy wszyscy gdzieś wyjechali, czy jak?) i wszechobecnych rowerów, o których pisałam wyżej, po ulicach jeżdżą zielone autobusy zasilane biopaliwem z... miejskich odpadków. Do 2020 roku działania wszystkich miejskich instytucji mają być w 100% neutralne dla klimatu, a do 2030 - całe miasto. Dzielnica, w której mieszkaliśmy, Västra Hamnen, już teraz jest w 100% zasilana lokalnie wytwarzaną energią z odnawialnych źródeł. To wszystko efekt wielu lat planowania i wprowadzania systemowych zmian. Miasto nieustannie prowadzi kampanie edukujące mieszkańców (np. w temacie segregowania odpadów), jednak rozumie, że samo uświadamianie nie wystarczy i muszą iść za tym konkretne, ułatwiające życie działania. Dlatego na przykład w Västra Hamnen odległość z dowolnego mieszkania do najbliższego przystanku autobusowego nie przekracza 300 metrów. I to z pewnością przekonuje o wiele bardziej niż same kolorowe plakaty z hasełkami zachęcającymi do rezygnacji z samochodu.
GDZIE WARTO SIĘ WYBRAĆ?
OK, ale co w tym Malmö w ogóle robić oprócz podziwiania ekorozwiązań? W ciągu 3 dni nie poznałam oczywiście miasta na tyle, żeby móc oprowadzać po nim wycieczki, ale kilka miejsc mogę polecić. Przede wszystkim Bibliotekę Miejską Malmö (Stadsbiblioteket). Po pierwsze, sam budynek robi niesamowite wrażenie: wysokie na 17 metrów przeszklone ściany, a za nimi bujna zieloność parku. Po drugie - szok nad szoki - do środka może wejść po prostu KAŻDY. Normalnie, z ulicy, bez żadnej karty! Tak jakby ta biblioteka była rzeczywiście PUBLICZNA, dla wszystkich. Co to za lewackie pomysły, ja się pytam?! Żeby wypożyczyć książkę do domu, trzeba już oczywiście mieć kartę, ale pobuszować między regałami, posiedzieć w fotelu i poczytać (a jest bardzo dużo książek w języku angielskim) czy skorzystać z komputerów można nawet będąc przypadkowym (i wielce zdziwionym) turystą z Polski.
Polecam też spacer po parku rozciągającym się od biblioteki po Zamek Malmöhus. Jeśli chodzi o mieszczące się w zamku Malmö Museer, to jakoś nas nie porwało - być może dlatego, że trafiliśmy akurat na remont i część wystaw była zamknięta. Za to warto wpaść do Moderna Museet, czyli Muzeum Sztuki Współczesnej (już w innej części miasta), które jest niewielkie, ale za to wstęp do niego jest darmowy (#CebulaAlert), a do września mają wystawę prac Andy'ego Warhola.
Chyba najbardziej zaskoczyło nas Disgusting Food Museum, czyli muzeum obrzydliwego jedzenia. Nastawialiśmy się na rozrywkę na poziomie sklepików ze "śmiesznymi rzeczami", a tymczasem było naprawdę ciekawie i edukacyjnie. Można tam oglądać najbardziej obrzydliwe dania z różnych stron świata, poczytać, skąd pochodzą, a nawet zobaczyć (na ekranach umieszczonych obok), jak wygląda proces ich przygotowania (który często jest o wiele bardziej obrzydliwy niż samo danie). Smażone pająki i świerszcze, muchy w oleju, bycze jądra, cały "ołtarz" śmierdzących serów, wino ze zwierzęcych penisów albo młodych myszek, jajko z kaczym płodem... Po obejrzeniu kilku eksponatów przestaliśmy się dziwić, że przy wejściu każdy zwiedzający dostaje torebkę na wymioty. Niektóre smakołyki można powąchać (wystarczy odkręcić słoik z próbką), a najodważniejsi mogą również kilku spróbować. My skosztowaliśmy duriana, który - choć śmierdział straszliwie - smakował słodko, jak karmelizowana cebulka, oraz słonej lukrecji, którą szybko wypluliśmy i naprawdę niewiele brakowało, a wyzerowalibyśmy licznik, który obwieszczał, że ostatni zwiedzający wymiotowali w muzeum 9 dni temu.
W sumie fascynujące jest to, jak obrzydzenie jest uwarunkowane kulturowo. To, co w jednym miejscu jest przysmakiem, w innym budzi wstręt. Ponoć wielu obcokrajowców nie jest w stanie znieść zapachu naszego bigosu (w muzeum była butelka z polskim sokiem z kiszonej kapusty), Polaków z kolei otrzepuje na myśl o zupie z nietoperza czy koktajlu z owczym okiem, ale już galaretę ze świńskich nóżek czy ozorek niektórzy z nas wcinają, aż im się uszy trzęsą. Muzeum naprawdę skłania do zastanowienia się nad tym, co ląduje na naszych talerzach, w jaki - czasem bardzo okrutny - sposób powstaje (np. foie gras) i... czy nie lepiej jednak przerzucić się na rośliny.
Polecam też spacer po parku rozciągającym się od biblioteki po Zamek Malmöhus. Jeśli chodzi o mieszczące się w zamku Malmö Museer, to jakoś nas nie porwało - być może dlatego, że trafiliśmy akurat na remont i część wystaw była zamknięta. Za to warto wpaść do Moderna Museet, czyli Muzeum Sztuki Współczesnej (już w innej części miasta), które jest niewielkie, ale za to wstęp do niego jest darmowy (#CebulaAlert), a do września mają wystawę prac Andy'ego Warhola.
Chyba najbardziej zaskoczyło nas Disgusting Food Museum, czyli muzeum obrzydliwego jedzenia. Nastawialiśmy się na rozrywkę na poziomie sklepików ze "śmiesznymi rzeczami", a tymczasem było naprawdę ciekawie i edukacyjnie. Można tam oglądać najbardziej obrzydliwe dania z różnych stron świata, poczytać, skąd pochodzą, a nawet zobaczyć (na ekranach umieszczonych obok), jak wygląda proces ich przygotowania (który często jest o wiele bardziej obrzydliwy niż samo danie). Smażone pająki i świerszcze, muchy w oleju, bycze jądra, cały "ołtarz" śmierdzących serów, wino ze zwierzęcych penisów albo młodych myszek, jajko z kaczym płodem... Po obejrzeniu kilku eksponatów przestaliśmy się dziwić, że przy wejściu każdy zwiedzający dostaje torebkę na wymioty. Niektóre smakołyki można powąchać (wystarczy odkręcić słoik z próbką), a najodważniejsi mogą również kilku spróbować. My skosztowaliśmy duriana, który - choć śmierdział straszliwie - smakował słodko, jak karmelizowana cebulka, oraz słonej lukrecji, którą szybko wypluliśmy i naprawdę niewiele brakowało, a wyzerowalibyśmy licznik, który obwieszczał, że ostatni zwiedzający wymiotowali w muzeum 9 dni temu.
W sumie fascynujące jest to, jak obrzydzenie jest uwarunkowane kulturowo. To, co w jednym miejscu jest przysmakiem, w innym budzi wstręt. Ponoć wielu obcokrajowców nie jest w stanie znieść zapachu naszego bigosu (w muzeum była butelka z polskim sokiem z kiszonej kapusty), Polaków z kolei otrzepuje na myśl o zupie z nietoperza czy koktajlu z owczym okiem, ale już galaretę ze świńskich nóżek czy ozorek niektórzy z nas wcinają, aż im się uszy trzęsą. Muzeum naprawdę skłania do zastanowienia się nad tym, co ląduje na naszych talerzach, w jaki - czasem bardzo okrutny - sposób powstaje (np. foie gras) i... czy nie lepiej jednak przerzucić się na rośliny.
Przechodząc płynnie od smrodów do pachnideł (i to wolnych od okrucieństwa), serdecznie polecam wizytę w Lushu - sklepie z kosmetykami, z których większość sprzedawana jest bez opakowań. To oczywiście nie jest szwedzka marka, ale warto skorzystać z okazji, bo choć mają sklepy w wielu europejskich miastach, to w Polsce nadal nic. Znajdziemy tam mydła, kule do kąpieli, szampony i odżywki w kostce, żele pod prysznic w postaci stałej... słowem wszystko, czego potrzebuje łazienka człowieka z zajawką na zero waste (i pełnym portfelem). Dokładnie naprzeciwko, w Science Fiction Bokhandeln czekają wrażenia z zupełnie innej bajki, a właściwie wielu bajek, bo znajdziecie tam książki, gry i gadżety ze świata science-fiction, fantasy, anime czy kreskówek (większość po angielsku). Dzióbek był zachwycony.
Fajnym miejscem jest też Mitt Möllan - pawilon z butikami lokalnych projektantów i rękodzielników, sklepami z oryginalnymi dodatkami do mieszkania (zakochałam się w zwierzątkowych doniczkach z Pill & Punch) czy ubraniami vintage (Beyond Retro). My chyba trafiliśmy akurat na jakieś targi, bo było też mnóstwo stoisk z ręcznie robioną biżuterią, ceramiką, ubraniami, plakatami, starociami i innymi cudeńkami, w tym stoisko miejscowego sklepu zero waste Gram (który muszę odwiedzić następnym razem).
Jeśli chodzi o jedzenie, to absolutnymi kulinarnymi hiciorami okazały się dla nas dwa miejsca, oba wegańskie i oba z mnóstwem roślin nie tylko na talerzach, ale i we wnętrzach: Sajvva z kuchnią indyjską, koreańską i wietnamską oraz Mineral z prostymi, ale przepysznymi daniami, które śnią mi się teraz po nocach, i klimatem trochę w stylu krakowskiego Kazimierza. Fajnym doświadczeniem, nieco bardziej w stylu high life, była też kolacja w Kitchen & Table na 25. piętrze wieżowca z widokiem na całe miasto. A z cyklu "kilka w jednym" polecam jeszcze Saluhall - wiele różnych knajp i sklepów z lokalnymi smakołykami pod jednym dachem (m.in. słynnymi szwedzkimi bułeczkami cynamonowymi z kultowej piekarni St. Jakobs Stenugnsbageri).
***
W ogóle mam wrażenie, że z wiekiem nasze podejście do wyjazdów ewoluowało. Kiedyś podróż to było dla nas (no dobra, bardziej dla mnie) wyzwanie pt. "jak upchnąć 50 zabytków w 5 dni", a teraz zwiedzamy bardziej na czilaucie i zamiast zaliczać naj-starszy/-wyższy/-sławniejszy budynek czy pomnik, wolimy obserwować życie i na przykład rozkminiać, skąd na ulicach Malmö aż tylu facetów z wózkami (odpowiedź: urlop rodzicielski w Szwecji to aż 480 dni do podziału na oboje rodziców, z czego 90 dni jest nieprzechodnie, więc jeśli jedna osoba nie wykorzysta, to przepada). Ogólnie klimat Malmö bardzo nam przypasował. Cisza, spokój, mało ludzi, sporo zieleni i przestrzeni. Powiedziałabym, że to idealne miasto dla introwertyków i osób nielubiących przeładowania bodźców.
Jeśli miałyście okazję odwiedzić Malmö albo inne szwedzkie miasta, dajcie znać, jak Wasze wrażenia. A jeśli dopiero myślicie o podróży do Szwecji, bardzo polecam bloga Anki, która mieszka w Malmö i której wskazówki (np. żeby nie wymieniać kasy, bo wszędzie można płacić kartą) bardzo ułatwiły nam życie. Dziękuję też za Wasze polecenia na FB - jak zawsze mi się przydały!
...bo po drugiej stronie ulicy jest wielki skate park, po którym szaleją duzi i mali.
Przy łóżku biografia Zlatana Ibrahimowicia - chyba najsłynniejszego szwedzkiego piłkarza, który urodził się w Malmö i debiutował w tutejszym klubie.
Mineral - wegańska restauracja z przepysznym jedzeniem i klimatem w stylu krakowskiego Kazimierza.
Tę latarnię mijaliśmy na rowerach kilka razy dziennie.
Miejskie autobusy - "100% green power".
Na górze tego wieżowca zjedliśmy naszą pożegnalną kolację.