32 zdjęcia w jednym wpisie?! Czyli że wyjazd się udał :) I to jak! Pięć dni w Barcelonie, dwa w górach i dwa nad morzem. Dziesiątki miejsc i setki niezapomnianych widoków. Permanentny oczowytrzeszcz i szczękoopad. Chyba jak do tej pory moje najfajniejsze wakacje.
Przez cały wyjazd funkcjonowałam w trybie paparazzo alias japoński turysta. No dobra, trochę przesadzam, bo chyba udało mi się nie zamienić w jedną z tych osób, które w szale pstrykania fotek zapominają o tym, żeby po prostu staroświecko nacieszyć oko ładnym widokiem. W sumie przywiozłam 700 zdjęć, co nie jest jakąś astronomiczną liczbą (zważywszy że głupia "sesja" na bloga pochłania zwykle 100-200), jednak praktycznie na każdym jest coś fajnego, dlatego tak ciężko było mi się zdecydować, które tu zamieścić.
Jeszcze raz dziękuję za wszystkie mejle i komentarze z poradami. Bardzo się przydały i polecam lekturę komentarzy pod tą notką każdemu, kto wybiera się do Barcelony. Oprócz tego przydatna jest też strona Barcelona Turisme oraz strona tamtejszej komunikacji miejskiej. No i przewodnik książkowy - bez niego ani rusz.
Jeśli chodzi o zwiedzanie, to w Barcelonie najfajniejsze jest to, że najpiękniejsze widoki ma się zupełnie za darmo :) Podziwianie architektury, rzeźb, występy ulicznych artystów na Rambli, spacer po nabrzeżu, Park Güell, Montjuic, Ciutadella, Hospital de la Santa Creu i Sant Pau, Stadion Olimpijski, koncerty Magicznej Fontanny... - to wszystko (i więcej) nie kosztuje ani grosza. Czasem można też przypadkiem trafić na jakąś małą darmową wystawę - warto zaglądać w różne zakamarki. Poza tym w Barcelonie praktycznie każda kamienica wprawia w zachwyt (ba, tam w zachwyt potrafi wprawić nawet brama albo klamka!), a już przy bajkowych budowlach Gaudiego człowiek po prostu traci rozum i jest w stanie powiedzieć tylko: "łaaaa...".
Oprócz niesamowitej architektury i parków w Barcelonie jest mnóstwo muzeów - i tu bardzo fajną opcję stanowi Articket, czyli karnet do7 6 muzeów za 22 30 euro. Wstęp do jednego muzeum kosztuje od 7 do kilkunastu euro, więc to całkiem niezły interes, nawet jeśli któreś okaże się niewypałem - jak w naszym przypadku Fundació Antoni Tàpies (sznurek zwisający ze ściany i kamień owinięty nićmi nijak do nie mogły przemówić do naszego plebejskiego gustu). Za to z czystym sumieniem polecam La Pedrerę (nie pamiętam, kiedy ostatnio coś zrobiło na mnie aż takie wrażenie), Fundació Joan Miró (Miró to obok Gaudiego nasz nowy idol) i MNAC (ciekawe wystawy w niesamowitych wnętrzach plus widok na miasto gratis).
Dzięki naszemu znajomemu, rodowitemu Katalończykowi, mieliśmy przyśpieszony kurs z zakresu historii, kultury i tradycji Katalonii. Ja wcześniej byłam zupełną ignorantką i nie wiedziałam nawet, że w Barcelonie (i całej Katalonii) oprócz hiszpańskiego (kastylijskiego) funkcjonuje równorzędnie język kataloński.
Podobało mi się to, że Katalończycy są niezwykle przywiązani do swojej kultury i lubią to przywiązanie manifestować. Na każdym kroku widać katalońskie flagi, wiele samochodów ma z tyłu przyklejonego osiołka (symbol Katalonii - w opozycji do hiszpańskiego byka), a niektórzy nawet zmieniają na swoich tablicach rejestracyjnych symbol ES (España) na CAT (Catalunya), mimo że prawo tego zabrania.
10 lipca, akurat kiedy w Cadaqués fotografowałam napis "CATALONIA IS NOT SPAIN", w Barcelonie odbywał się protest przeciwko okrojeniu przez władze Hiszpanii katalońskiego statutu autonomicznego [to stanowczo zbyt mądre zdanie jak na blog ciuchowy, serio, aż się źle poczułam]. Podobno na ulice wyszło ponad milion osób z katalońskimi flagami i okrzykami "Adéu Espanya!" A następnego dnia Historia zrobiła sobie jaja: Hiszpanie wygrali Mundial i na ulice znowu wyszły tłumy ludzi, tym razem powiewając flagami hiszpańskimi i śpiewając "Viva España!" :) Nic z tego nie kumam, ale i ja tam byłam, śpiewałam, tańczyłam, zostałam zlana szampanem, a niejaki Dzióbek wskoczył nawet z dziś-Hiszpanami-wczoraj-Katalończykami do fontanny.
Kultura Katalonii bardzo mnie zaciekawiła (pewnie przyczynił się do tego również fakt, że Katalończycy - ze względu na swój "dziwny" język - nazywani są czasem przez Hiszpanów "Polacos") i myślę, że będę zgłębiać temat. Akurat w Krakowie będzie ku temu doskonała okazja: Święto Katalonii 6-8 sierpnia.
Na wyjeździe byłam bardzo złą szafiarką - nie kupiłam żadnego ciucha, a co gorsza, nawet nie miałam na to ochoty, mimo że w Barcelonie Zary, H&M-y i Desiguale występują co krok, podobnie zresztą jak sklepy indyjskie (znam kilka szafiarek, które miałyby tam raj na ziemi). Wprawdzie zajrzałam do kilku sieciówek, ale nic nie wpadło mi w oko, a ceny i asortyment taki jak w Polsce. Poza tym buszowanie po sklepach wydawało mi się straszną stratą czasu, kiedy tyle zabytków czeka na obejrzenie! W sumie zaopatrzyłam się tylko w skórzane kierpco-mokasyny (jak sama nazwa wskazuje, są tak seksowne, że będę je chyba zakładać dopiero po 23.00), wachlarz (niezbędny w barcelońskim klimacie), wściekle różowy lakier do paznokci (bo ja ostatnio lubię malować paznokcie - chyba nastąpił jakiś przełom) oraz hiszpańskiego Vogue'a (a co). No i oczywiście album ze zdjęciami Barcelony.
Ubierałam się też bez większej finezji - byle było przewiewnie i wygodnie (łażenie po mieście od 10.00 do 20.00 jakoś nie nastrajało do szaleństw). Dlatego z podziwem mieszanym z przerażeniem patrzyłam na chicas paradujące w południe w kozakach. Nie wiem, jaka temperatura była w dzień, ale wieczorami zazwyczaj 28-32 stopnie.
Ogólnie jednak barcelońska ulica okazała się taka, jak ją sobie wyobrażałam: luźny, sportowy, wakacyjny styl z domieszką orientu i słomkowych kapeluszy oraz dość widoczną niechęcią do biustonoszy (no dobra, to akurat było lekkim zaskoczeniem). Czyli w porównaniu do ulicy, dajmy na to, w Krakowie nie jest to jakiś kosmos czy egzotyka. Poza jednym. Oni tam wszyscy noszą "muzealne" kapcie! Od dzieci przez nastolatki, dorosłe kobiety i mężczyzn po babcie i dziadków. W zasadzie w mieście pełnym muzeów nie powinno to chyba dziwić, a jednak. Zaintrygowana, poszłam do sklepu wybadać sprawę, przymierzyłam i... już wiem, o co chodzi. Te brzydactwa są po prostu niesamowicie wygodne. Nawet myślałam, czy sobie takich nie kupić w ramach pamiątki z podróży - choćby tylko do chodzenia po domu (a kto wie, może wylansowałabym u nas nowy, zagraniczny trend?), jednak, koniec końców, szkoda mi było 30 euro na kapcie. Ale pamiętajcie, jak by co, to ja wyczaiłam ten trend pierwsza!
Uff... Miałam jeszcze napisać parę słów o jedzeniu, ale chyba więcej tekstu nie zaryzykuję. Tak, też uważam, że przesadziłam. Na pocieszenie powiem, że na razie kolejnych wyjazdów na horyzoncie nie widać.
El update: No dobra, Czytelnik - nasz pan. Poniżej dopisek o jedzeniu (i piciu). To teraz następnej notki możecie się spodziewać gdzieś w listopadzie ;)
Ponieważ nasz wyjazd był (przynajmniej z założenia) wyjazdem niskobudżetowym, nie nastawialiśmy się za bardzo na kulinarne rozkosze. Na szczęście dzięki naszym znajomym mieliśmy okazję spróbować wielu śródziemnomorskich potraw - i to domowej roboty.
Ogólnie jedzą tam dużo ryb i owoców morza. Ja za tymi pierwszymi nie przepadam, a drugich nie lubię programowo - jak dla mnie mają albo za dużo, albo za mało nóg i w ogóle wyglądają tak jakoś nie bardzo. No ale jak szaleć, to szaleć. Dałam się skusić na potrawę podobną do paelli: fideuá (przyrządzaną w spartańskich warunkach, na biwaku nad morzem), w której były małże, krewetki, a nawet małe ośmiorniczki. Było to całkiem zjadliwe, ale poważniejszego romansu z frutti di mare raczej nie przewiduję. Za to pa amb tomàquet - chleb natarty pomidorem i skropiony oliwą, to bardzo fajny (i genialny w swej prostocie) patent na pica-pica, czyli małą przegryzkę, zwłaszcza z jakimiś sardynkowatymi rybkami albo kiełbasą chorizo. Wszedł chyba na stałe do naszego jadłospisu i nawet otrzymał nową, swojską nazwę: Pan Tomato :)
Choć alkoholu nie lubię i nie piję prawie wcale (m.in. stąd "sztywniara"), to przyznaję, że sangria (wino z lodem, sokiem i owocami) oraz clara (piwo z cytrynową fantą albo tonikiem) w małych ilościach są niczego sobie. Dodatkowych wrażeń dostarcza picie ich z dziwnego, konewkowatego naczynia zwanego porrón. Trzyma się to w górze i leje zawartość do gardła, nie dotykając ustami dzióbka (sic!) - w ten sposób. To fajna zabawa, a w dodatku wiele osób może pić z jednego naczynia, nie narażając się na bakterie współbiesiadników. No i o ile mniej zmywania po imprezie! My też sobie taki sprzęt kupiliśmy, a do kompletu tradycyjne hiszpańskie wino musujące cava oraz likier moscatel, który można pić z porrónków w wersji mini.
Niestety, nigdzie nie udało mi się dopaść słynnych churros, czyli długich pączków (podawanych z czekoladą). A ponoć w Madrycie można je kupić na każdym rogu. Cóż, przynajmniej mam po co wracać do Hiszpanii.
W Cadaqués czułam się jak na jakiejś pocztówce.
No pięknie tam jest, no.
Katalonia to nie Hiszpania...
...chyba że Hiszpania wygrywa akurat Mundial :)
Rambla (główny deptak w centrum) widziana z pomnika Kolumba.
Na środku Plaça Catalunya, czyli w geograficznym centrum miasta. Gołębie chyba poznały, że z Krakowa.
Po lewej: uliczka w Terrassie - podbarcelońskiej miejscowości, w której mieszkaliśmy.
Po prawej: ludzik-boja (?) w porcie Barcelony.
Coś dla prawdziwych kibiców: lodówka w barwach FC Barcelona. Najlepiej zapełnić ją smakołykami z targu La Boqueria, na którym ponoć zaopatrują się najlepsi kucharze. Albo po prostu piwem ;)
Dosłownie każda kamienica to dzieło sztuki.
Po lewej: Catedral de Santa Eulàlia. Wnętrze i widok z dachu dosłownie zatyka z wrażenia.
Po prawej: jakaś uliczka, nie wiem jaka, ale zdjęcie fajne.
Na każdym kroku zachwycały mnie kafelki i witraże. Tutaj w MNAC.
MNAC. Niesamowite, jak różne widoki można znaleźć w jednym budynku.
Rzeźby w Fundació Joan Miró i MNAC. Czyli jak wyglądaliśmy na początku i na końcu każdego dnia zwiedzania (minus obnażone genitalia i biusty).
Fryz Col.legi d'Arquitectes zaprojektowany przez Picassa oraz mozaika Joana Miró na Rambli.
La Pedrera (czyli "kamieniołom" na dachu) - jak dla mnie bezkonkurencyjny numer jeden.
Napis na ścianie w MACBA i komiksowa głowa, czyli Cap de Barcelona.
Tej pani próbowałam zrobić zdjęcie, ale zasłoniła się wachlarzem, domagając się zapłaty. No i udało jej się mnie naciągnąć. Pan przynajmniej się nie ruszał.
Warto zaglądać w bramy i uliczki - nigdy nie wiadomo, co można znaleźć.
Happy Pills - żelki, które leczą. Słoń potwierdza: to naprawdę działa!
Co kilka kroków można znaleźć fontannę z wodą pitną. Po prawej Font de Canaletes - ponoć kto się z niej napije, na pewno wróci do Barcelony. Oficjalnie nie wierzę w takie zabobony i po prostu chciało mi się pić.
Sagrada Familia. Robi wrażenie nawet poobstawiana ze wszystkich stron żurawiami (koniec budowy planowany dopiero na 2026 rok).
Sagrada Familia nazywana jest czasem "biblią w kamieniu". Fasada z przodu przedstawia Boże Narodzenie, a z tyłu - Drogę Krzyżową.
Casa Batlló. Nie weszliśmy do środka, bo wstęp strasznie drogi (17,50 euro), ale to będzie pierwsze miejsce, które odwiedzimy następnym razem.
Park Güell. Mogłabym zjeść ten budynek - wygląda jak lukrowana chatka z piernika.
Wejście do Parku Güell. U góry taras otoczony najdłuższą ławką świata. A pod nim, w cieniu między kolumnami, najlepsza miejscówka do odpoczynku w upalny dzień.
Najpopularniejsze buty (tzw. menorquinas/avarcas/abarcas). I fragment najdłuższej ławki.
Victimas de la Moda - czemu jak już znajdę książkę dla siebie, to musi być po hiszpańsku?
Po prawej: El Corte Inglés reklamuje się sukniami z budowli Gaudiego i hasłem "Where Shopping is an Art".
A to już góry. Nie wiem dokładnie, jak się nazywają, ponoć to "przednóżek" Pirenejów. W tym jeziorze pływałam...
...ale tylko przy brzegu, bo ogólnie stresuję się, jak wiem, że woda mnie kryje.
Przynajmniej tutaj turyści nie włazili mi w kadry ;)
Dałam się nawet namówić na górską wędrówkę, chociaż szczerze tego nienawidzę. Owszem, widoki piękne, ale po co się męczyć, skoro aby je podziwiać, można po prostu wjechać na górę samochodem?
Ech, mogłabym tak jeszcze długo...
Przez cały wyjazd funkcjonowałam w trybie paparazzo alias japoński turysta. No dobra, trochę przesadzam, bo chyba udało mi się nie zamienić w jedną z tych osób, które w szale pstrykania fotek zapominają o tym, żeby po prostu staroświecko nacieszyć oko ładnym widokiem. W sumie przywiozłam 700 zdjęć, co nie jest jakąś astronomiczną liczbą (zważywszy że głupia "sesja" na bloga pochłania zwykle 100-200), jednak praktycznie na każdym jest coś fajnego, dlatego tak ciężko było mi się zdecydować, które tu zamieścić.
ZWIEDZANIE
Jeszcze raz dziękuję za wszystkie mejle i komentarze z poradami. Bardzo się przydały i polecam lekturę komentarzy pod tą notką każdemu, kto wybiera się do Barcelony. Oprócz tego przydatna jest też strona Barcelona Turisme oraz strona tamtejszej komunikacji miejskiej. No i przewodnik książkowy - bez niego ani rusz.
Jeśli chodzi o zwiedzanie, to w Barcelonie najfajniejsze jest to, że najpiękniejsze widoki ma się zupełnie za darmo :) Podziwianie architektury, rzeźb, występy ulicznych artystów na Rambli, spacer po nabrzeżu, Park Güell, Montjuic, Ciutadella, Hospital de la Santa Creu i Sant Pau, Stadion Olimpijski, koncerty Magicznej Fontanny... - to wszystko (i więcej) nie kosztuje ani grosza. Czasem można też przypadkiem trafić na jakąś małą darmową wystawę - warto zaglądać w różne zakamarki. Poza tym w Barcelonie praktycznie każda kamienica wprawia w zachwyt (ba, tam w zachwyt potrafi wprawić nawet brama albo klamka!), a już przy bajkowych budowlach Gaudiego człowiek po prostu traci rozum i jest w stanie powiedzieć tylko: "łaaaa...".
Oprócz niesamowitej architektury i parków w Barcelonie jest mnóstwo muzeów - i tu bardzo fajną opcję stanowi Articket, czyli karnet do
KATALONIA
Dzięki naszemu znajomemu, rodowitemu Katalończykowi, mieliśmy przyśpieszony kurs z zakresu historii, kultury i tradycji Katalonii. Ja wcześniej byłam zupełną ignorantką i nie wiedziałam nawet, że w Barcelonie (i całej Katalonii) oprócz hiszpańskiego (kastylijskiego) funkcjonuje równorzędnie język kataloński.
Podobało mi się to, że Katalończycy są niezwykle przywiązani do swojej kultury i lubią to przywiązanie manifestować. Na każdym kroku widać katalońskie flagi, wiele samochodów ma z tyłu przyklejonego osiołka (symbol Katalonii - w opozycji do hiszpańskiego byka), a niektórzy nawet zmieniają na swoich tablicach rejestracyjnych symbol ES (España) na CAT (Catalunya), mimo że prawo tego zabrania.
10 lipca, akurat kiedy w Cadaqués fotografowałam napis "CATALONIA IS NOT SPAIN", w Barcelonie odbywał się protest przeciwko okrojeniu przez władze Hiszpanii katalońskiego statutu autonomicznego [to stanowczo zbyt mądre zdanie jak na blog ciuchowy, serio, aż się źle poczułam]. Podobno na ulice wyszło ponad milion osób z katalońskimi flagami i okrzykami "Adéu Espanya!" A następnego dnia Historia zrobiła sobie jaja: Hiszpanie wygrali Mundial i na ulice znowu wyszły tłumy ludzi, tym razem powiewając flagami hiszpańskimi i śpiewając "Viva España!" :) Nic z tego nie kumam, ale i ja tam byłam, śpiewałam, tańczyłam, zostałam zlana szampanem, a niejaki Dzióbek wskoczył nawet z dziś-Hiszpanami-wczoraj-Katalończykami do fontanny.
Kultura Katalonii bardzo mnie zaciekawiła (pewnie przyczynił się do tego również fakt, że Katalończycy - ze względu na swój "dziwny" język - nazywani są czasem przez Hiszpanów "Polacos") i myślę, że będę zgłębiać temat. Akurat w Krakowie będzie ku temu doskonała okazja: Święto Katalonii 6-8 sierpnia.
MODA
Na wyjeździe byłam bardzo złą szafiarką - nie kupiłam żadnego ciucha, a co gorsza, nawet nie miałam na to ochoty, mimo że w Barcelonie Zary, H&M-y i Desiguale występują co krok, podobnie zresztą jak sklepy indyjskie (znam kilka szafiarek, które miałyby tam raj na ziemi). Wprawdzie zajrzałam do kilku sieciówek, ale nic nie wpadło mi w oko, a ceny i asortyment taki jak w Polsce. Poza tym buszowanie po sklepach wydawało mi się straszną stratą czasu, kiedy tyle zabytków czeka na obejrzenie! W sumie zaopatrzyłam się tylko w skórzane kierpco-mokasyny (jak sama nazwa wskazuje, są tak seksowne, że będę je chyba zakładać dopiero po 23.00), wachlarz (niezbędny w barcelońskim klimacie), wściekle różowy lakier do paznokci (bo ja ostatnio lubię malować paznokcie - chyba nastąpił jakiś przełom) oraz hiszpańskiego Vogue'a (a co). No i oczywiście album ze zdjęciami Barcelony.
Ubierałam się też bez większej finezji - byle było przewiewnie i wygodnie (łażenie po mieście od 10.00 do 20.00 jakoś nie nastrajało do szaleństw). Dlatego z podziwem mieszanym z przerażeniem patrzyłam na chicas paradujące w południe w kozakach. Nie wiem, jaka temperatura była w dzień, ale wieczorami zazwyczaj 28-32 stopnie.
Ogólnie jednak barcelońska ulica okazała się taka, jak ją sobie wyobrażałam: luźny, sportowy, wakacyjny styl z domieszką orientu i słomkowych kapeluszy oraz dość widoczną niechęcią do biustonoszy (no dobra, to akurat było lekkim zaskoczeniem). Czyli w porównaniu do ulicy, dajmy na to, w Krakowie nie jest to jakiś kosmos czy egzotyka. Poza jednym. Oni tam wszyscy noszą "muzealne" kapcie! Od dzieci przez nastolatki, dorosłe kobiety i mężczyzn po babcie i dziadków. W zasadzie w mieście pełnym muzeów nie powinno to chyba dziwić, a jednak. Zaintrygowana, poszłam do sklepu wybadać sprawę, przymierzyłam i... już wiem, o co chodzi. Te brzydactwa są po prostu niesamowicie wygodne. Nawet myślałam, czy sobie takich nie kupić w ramach pamiątki z podróży - choćby tylko do chodzenia po domu (a kto wie, może wylansowałabym u nas nowy, zagraniczny trend?), jednak, koniec końców, szkoda mi było 30 euro na kapcie. Ale pamiętajcie, jak by co, to ja wyczaiłam ten trend pierwsza!
Uff... Miałam jeszcze napisać parę słów o jedzeniu, ale chyba więcej tekstu nie zaryzykuję. Tak, też uważam, że przesadziłam. Na pocieszenie powiem, że na razie kolejnych wyjazdów na horyzoncie nie widać.
El update: No dobra, Czytelnik - nasz pan. Poniżej dopisek o jedzeniu (i piciu). To teraz następnej notki możecie się spodziewać gdzieś w listopadzie ;)
JEDZENIE
Ponieważ nasz wyjazd był (przynajmniej z założenia) wyjazdem niskobudżetowym, nie nastawialiśmy się za bardzo na kulinarne rozkosze. Na szczęście dzięki naszym znajomym mieliśmy okazję spróbować wielu śródziemnomorskich potraw - i to domowej roboty.
Ogólnie jedzą tam dużo ryb i owoców morza. Ja za tymi pierwszymi nie przepadam, a drugich nie lubię programowo - jak dla mnie mają albo za dużo, albo za mało nóg i w ogóle wyglądają tak jakoś nie bardzo. No ale jak szaleć, to szaleć. Dałam się skusić na potrawę podobną do paelli: fideuá (przyrządzaną w spartańskich warunkach, na biwaku nad morzem), w której były małże, krewetki, a nawet małe ośmiorniczki. Było to całkiem zjadliwe, ale poważniejszego romansu z frutti di mare raczej nie przewiduję. Za to pa amb tomàquet - chleb natarty pomidorem i skropiony oliwą, to bardzo fajny (i genialny w swej prostocie) patent na pica-pica, czyli małą przegryzkę, zwłaszcza z jakimiś sardynkowatymi rybkami albo kiełbasą chorizo. Wszedł chyba na stałe do naszego jadłospisu i nawet otrzymał nową, swojską nazwę: Pan Tomato :)
Choć alkoholu nie lubię i nie piję prawie wcale (m.in. stąd "sztywniara"), to przyznaję, że sangria (wino z lodem, sokiem i owocami) oraz clara (piwo z cytrynową fantą albo tonikiem) w małych ilościach są niczego sobie. Dodatkowych wrażeń dostarcza picie ich z dziwnego, konewkowatego naczynia zwanego porrón. Trzyma się to w górze i leje zawartość do gardła, nie dotykając ustami dzióbka (sic!) - w ten sposób. To fajna zabawa, a w dodatku wiele osób może pić z jednego naczynia, nie narażając się na bakterie współbiesiadników. No i o ile mniej zmywania po imprezie! My też sobie taki sprzęt kupiliśmy, a do kompletu tradycyjne hiszpańskie wino musujące cava oraz likier moscatel, który można pić z porrónków w wersji mini.
Niestety, nigdzie nie udało mi się dopaść słynnych churros, czyli długich pączków (podawanych z czekoladą). A ponoć w Madrycie można je kupić na każdym rogu. Cóż, przynajmniej mam po co wracać do Hiszpanii.
W Cadaqués czułam się jak na jakiejś pocztówce.
No pięknie tam jest, no.
Katalonia to nie Hiszpania...
...chyba że Hiszpania wygrywa akurat Mundial :)
Rambla (główny deptak w centrum) widziana z pomnika Kolumba.
Na środku Plaça Catalunya, czyli w geograficznym centrum miasta. Gołębie chyba poznały, że z Krakowa.
Po lewej: uliczka w Terrassie - podbarcelońskiej miejscowości, w której mieszkaliśmy.
Po prawej: ludzik-boja (?) w porcie Barcelony.
Coś dla prawdziwych kibiców: lodówka w barwach FC Barcelona. Najlepiej zapełnić ją smakołykami z targu La Boqueria, na którym ponoć zaopatrują się najlepsi kucharze. Albo po prostu piwem ;)
Dosłownie każda kamienica to dzieło sztuki.
Po lewej: Catedral de Santa Eulàlia. Wnętrze i widok z dachu dosłownie zatyka z wrażenia.
Po prawej: jakaś uliczka, nie wiem jaka, ale zdjęcie fajne.
Na każdym kroku zachwycały mnie kafelki i witraże. Tutaj w MNAC.
MNAC. Niesamowite, jak różne widoki można znaleźć w jednym budynku.
Rzeźby w Fundació Joan Miró i MNAC. Czyli jak wyglądaliśmy na początku i na końcu każdego dnia zwiedzania (minus obnażone genitalia i biusty).
Fryz Col.legi d'Arquitectes zaprojektowany przez Picassa oraz mozaika Joana Miró na Rambli.
La Pedrera (czyli "kamieniołom" na dachu) - jak dla mnie bezkonkurencyjny numer jeden.
Napis na ścianie w MACBA i komiksowa głowa, czyli Cap de Barcelona.
Tej pani próbowałam zrobić zdjęcie, ale zasłoniła się wachlarzem, domagając się zapłaty. No i udało jej się mnie naciągnąć. Pan przynajmniej się nie ruszał.
Warto zaglądać w bramy i uliczki - nigdy nie wiadomo, co można znaleźć.
Happy Pills - żelki, które leczą. Słoń potwierdza: to naprawdę działa!
Co kilka kroków można znaleźć fontannę z wodą pitną. Po prawej Font de Canaletes - ponoć kto się z niej napije, na pewno wróci do Barcelony. Oficjalnie nie wierzę w takie zabobony i po prostu chciało mi się pić.
Sagrada Familia. Robi wrażenie nawet poobstawiana ze wszystkich stron żurawiami (koniec budowy planowany dopiero na 2026 rok).
Sagrada Familia nazywana jest czasem "biblią w kamieniu". Fasada z przodu przedstawia Boże Narodzenie, a z tyłu - Drogę Krzyżową.
Casa Batlló. Nie weszliśmy do środka, bo wstęp strasznie drogi (17,50 euro), ale to będzie pierwsze miejsce, które odwiedzimy następnym razem.
Park Güell. Mogłabym zjeść ten budynek - wygląda jak lukrowana chatka z piernika.
Wejście do Parku Güell. U góry taras otoczony najdłuższą ławką świata. A pod nim, w cieniu między kolumnami, najlepsza miejscówka do odpoczynku w upalny dzień.
Najpopularniejsze buty (tzw. menorquinas/avarcas/abarcas). I fragment najdłuższej ławki.
Victimas de la Moda - czemu jak już znajdę książkę dla siebie, to musi być po hiszpańsku?
Po prawej: El Corte Inglés reklamuje się sukniami z budowli Gaudiego i hasłem "Where Shopping is an Art".
A to już góry. Nie wiem dokładnie, jak się nazywają, ponoć to "przednóżek" Pirenejów. W tym jeziorze pływałam...
...ale tylko przy brzegu, bo ogólnie stresuję się, jak wiem, że woda mnie kryje.
Przynajmniej tutaj turyści nie włazili mi w kadry ;)
Dałam się nawet namówić na górską wędrówkę, chociaż szczerze tego nienawidzę. Owszem, widoki piękne, ale po co się męczyć, skoro aby je podziwiać, można po prostu wjechać na górę samochodem?
Ech, mogłabym tak jeszcze długo...