To nie będzie wpis typu "zimowe nowości, którymi chcę się pochwalić" ani "zimowe śliczności, które chciałabym mieć". To będzie wpis o może niezbyt efektownych (w porywach do brzydkich), za to absolutnie ulubionych, sprawdzonych, od dawna używanych i intensywnie eksploatowanych przedmiotach, które dla mnie - człowieka, któremu o tej porze roku jest CIĄGLE ZIMNO, który codziennie spędza 2 godziny na dojazdach, i któremu nieobce jest czekanie przy -10 stopniach na spóźniający się autobus, okazały się rewolucją i rewelacją. A, i wszystkich podejrzliwych uspokajam: NIE jest to wpis sponsorowany.
O sprawach typu czapka, szalik, rękawiczki, ciepła kurtka czy legginsy pod spodniami nie będę pisać, bo to najoczywistsze oczywistości i mam nadzieję, że wśród Was nie ma ani jednaj osoby, która "nie nosi czapki, żeby nie popsuć sobie fryzury". A jak jest, to błagam, niech się lepiej nie ujawnia i mnie nie załamuje.
A więc do rzeczy! Moja zimowa Wielka Piątka przedstawia się następująco:
1. EMU
Tak, wiem, "fuj", "bleee", "paskudy", "zdejm to!" i tak dalej. Nie mam zamiaru nikogo przekonywać, że te buty są piękne. Mnie się podobają, bo są pocieszne i człowiek wygląda w nich trochę jak pluszowa maskotka, jednak nie ich wygląd jest tu najważniejszy. One są po prostu niewiarygodnie CIEPŁE i wygodne (mam teorię, że kto je raz założy, już ich nie zdejmie).
Moje pochodzą z tańszej linii Emu Wool, która jakiś czas temu zmieniła nazwę na Ukala. Różnica między nimi a butami marki-matki, czyli Emu Australia, polega na tym, że buty Ukala mają cieńszą podeszwę, cholewkę ze skóry bydlęcej (a nie owczej), a w środku są wyściełane warstwą wełny (Emu Australia są natomiast krojone "z kożucha", czyli skóry owczej RAZEM z wełną, która jest grubsza niż ta wełniana wyściółka Ukali). No i zamiast 8 stów kosztują 4 (a nawet 3, jeśli traficie na rabat).
Wiem, o czym myśli wiele osób, łypiąc na emu: "Zamsz na POLSKĄ zimę?!" Też mnie to dawniej nie przekonywało. A teraz rozpoczynam z nimi już trzeci sezon i bardzo chętnie rozwieję wszystkie wątpliwości.
Czy emu się brudzą? Tak, brudzą się. Ale o wiele mniej, niż się spodziewałam. Tak jak na każdych butach, pojawiają się na nich ślady z soli, ale wystarczy wtedy przetrzeć je wilgotną gąbką. W przypadku zabrudzeń większego kalibru wrzucam je po prostu do pralki, wybierając program do prania wełny. Producent tego co prawda nie poleca (rekomenduje czyszczenie specjalnym preparatem, który jednak u mnie zupełnie się nie sprawdził), ale moim butom pranie w pralce jakoś nie zaszkodziło. Zaraz po wyschnięciu zamsz jest bardziej szorstki i sztywny, ale potem wraca do normy. Pamiętajcie, żeby po wyjęciu z pralki wypchać je gazetami, żeby nie straciły kształtu. I nie suszyć przy samym kaloryferze, bo to nie służy żadnym skórzanym butom.
Czy emu przemakają? Ustalmy coś: emu to nie kalosze. Jak będziecie w nich chodzić po wodzie, to oczywiście, że przemokną. Za to można w nich śmiało śmigać po śniegu, zaspach, mokrych chodnikach, podczas niezbyt dużego deszczu, a nawet kiedy na dworze błoto-ciapa. Moje przemokły mi tylko kilka razy, podczas naprawdę solidnej ulewy, kiedy woda po chodnikach płynęła strumieniami. Na każde inne warunki są OK. Ważne: przed pierwszym założeniem i po każdym praniu spryskajcie je dobrze impregnatem.
Czy pięty się wykoślawiają? Opowieści o wykrzywionych, zwisających piętach pojawiają się zawsze, kiedy pada hasło "emu". Myślę, że to wina tanich, bazarowo-sieciówkocych wersji tych butów, które są szyte z cienkich, kapciowych tkanin, a co za tym idzie, są bardziej wiotkie i skłonne do wypychania się. Oryginalne emu i uggi są zrobione z naturalnej, sztywnej skóry (Emu Australia mają dodatkowo wzmocnione zapiętki), dzięki czemu pięta nie wędruje na boki. U mnie po 2 sezonach używania non-stop pojawiło się z tyłu minimalne zagięcie, ale o żadnym efekcie zwisającej pięty nie ma mowy. Gdybym miała kupować nową parę, wybrałabym jednak rozmiar mniejsze niż normalnie noszę, bo z czasem wełna w środku się ubija i robi się w bucie luz (chociaż podobno dzieje się tak tylko w przypadku Ukali, a nie Emu Australia). Na szczęście można to zniwelować, wkładając do środka filcowe wkładki.
2. KUBEK TERMICZNY
Kiedy na śniegu i wietrze trzymam w rękach kubek z gorącą, parującą herbatą, naprawdę czuję, jakbym wygrała los na loterii. Od 2 lat używam kubka Tchibo i jestem z niego bardzo zadowolona. Przede wszystkim dlatego, że NIE PRZECIEKA i mogę go spokojnie wrzucić do torby (a nawet postawić do góry dnem). Z moich obserwacji wynika, że kluczowy jest tu mechanizm zamykania. Kubki, które mają taki przesuwany albo podnoszony "zypcyk", są nieszczelne i sprawdzają się tylko w pomieszczeniu albo wsadzone do uchwytu w samochodzie. W teren nadają się tylko te z zamykaniem przyciskowym. Jeśli chodzi o trzymanie ciepła, to nigdy nie mierzyłam tego z zegarkiem w ręku i pewnie zależy to też od temperatury na zewnątrz, ale obstawiam jakieś 2-3 godziny. Najlepiej oczywiście wlewać do środka wrzątek i robić tu tuż przed samym wyjściem z domu.
W Tchibo co sezon pojawiają się nowe wersje mojego superkubka i zwykle kosztują ok. 40 zł. Gdybyście szukali tańszej opcji, to moja koleżanka niedawno znalazła taki w... Biedronce! Ma metalowe wnętrze (mój ma plastikowe), ponoć też jest w 100% szczelny i - uwaga - kosztuje 17 zł.
Aktualizacja: W grudniu 2016 (po tym jak mechanizm w naszych kubkach z Tchibo zaczął się zatykać) odkryliśmy kubki Duki z serii Vacuum, które okazały się jeszcze lepsze. Nie przeciekają, są metalowe w środku i trzymają ciepło ok. 7 godzin! Cena ok. 60 zł (na promocjach ok. 40 zł).
3. CARMEX
Odkąd go wypróbowałam (pod wpływem Nissiax83), inne pomadki ochronne przestały dla mnie istnieć. OK, Nivea i Bebe pięknie pachną (właśnie ze względu na obłędny zapach używałam ich przez lata), ale jeśli chodzi o działanie, nie ma absolutnie żadnego porównania. Tamte pomadki nie do końca chroniły, a w dodatku po paru minutach kleiły się i rolowały, tworząc takie okropne białe paprochy.
Carmex może nie wygląda za pięknie (ma kolor takiego żółtawego, półprzezroczystego wosku), może nie pachnie za specjalnie (mięta + kamfora), a uczucie "chłodu", które wywołuje, jest z początku trochę dziwne. ALE on naprawdę działa cuda. Długo trzyma się na ustach, świetnie je nawilża, a na spierzchnięte wargi działa jak opatrunek i ekspresowo przywraca je do normy. Usta po nim mam tak gładziutkie, że normalnie sama mam ochotę siebie pocałować! Po wyjściu z domu automatycznie sięgam po niego do kieszeni i jeśli jakimś cudem go tam nie ma, potrafię się po niego wrócić, nawet kosztem spóźnienia.
4. PIÓRKO DO EKRANÓW DOTYKOWYCH
Odbieranie telefonu nosem opanowałam do perfekcji, ale poczty ani Fejsbunia już sobie nosem nie sprawdzę. W gołe ręce zimno, z kolei czarodziejskie rękawiczki, w których można obsługiwać ekrany dotykowe, są dla mnie za cienkie. A przecież nie mogę po prostu NIE używać internetu na mrozie! Dla takich właśnie uzależnionych od sieci zmarźlaków jak ja ktoś wymyślił piórka do tabletów i smartfonów. Ja używam Bamboo Stylusa firmy Wacom, ale pełno takich ustrojstw, droższych i tańszych (od ok. 20 zł), w sklepach AGD. Rewelacyjna sprawa! Mogę przeglądać net w najgrubszych rękawiczkach, w dodatku z precyzją nieosiągalną dla ludzkich paluchów. Już 2 lata żyję z moim piórkiem w szczęśliwym związku, chociaż ciągle się boję, że gdzieś je zgubię (przydałby się jakiś zaczep do telefonu).
5. ŚPIOCHY
O mojej miłości do śpiochów pisałam już rok temu, więc nie chcę się za bardzo powtarzać. Powiem tylko, że po spędzeniu w nich całej ubiegłej zimy kocham je jeszcze bardziej. Mam to nieszczęście, że mieszkam w grobowcu - mieszkaniu, w którym jest nie tylko ciemno przez cały rok (depresja murowana), ale w dodatku starsznie ZIMNO. Naprawdę nie wiem, jak wcześniej dawałam sobie w tych warunkach radę bez śpiochów.
Kwestii "wyglądania brzydko", tudzież "aseksualnie", która przy okazji dyskusji o śpiochach często się pojawia, nie mam zamiaru poruszać, no bo o czym tu dyskutować? Jak ktoś chce być seksbombą, to nie zakłada śpiochów - to chyba jasne. A jak zakłada, to znaczy, że na statusie seksbomby zależy mu raczej niespecjalnie.
Jeśli chodzi o cenę - bo ona poprzednim razem również wzbudziła sporo emocji - to teraz na stronie Ziperall można je kupić już za 199 zł, ale moim zdaniem są warte i więcej. Materiał jest naprawdę porządny i mięsisty, z ciepłym "misiem" w środku. To nie jakieś tanie badziewie z sieciówki, tylko kawał porządnego dresu, który grzeje jak żaden i który mimo intensywnego używania, nadal trzyma się świetnie. Uwaga: rozmiarówka jest dość spora - ja mam XS (przy 173 cm wzrostu) i są dość luźne.
Na koniec tych peanów dodam tylko, że mojego śpiocho-lobbingu nie wytrzymał nawet Dzióbek (taka ze mnie wpływowa blogerka!) i kilka tygodni po mnie kupił sobie własny egzemplarz. I teraz wyobraźcie sobie minę dostawcy pizzy, który dzwoni do naszych drzwi i nagle otwierają mu takie dwa teletubisie. Widok bezcenny - po obu stronach.
***
Kurde, znowu mi coś za długi ten wpis wyszedł. A skracałam, jak mogłam.
Dajcie znać, jakie Wy stosujecie antyzimowe patenty. Chętnie wzbogacę swój arsenał. I trzymajcie się ciepło!