18 grudnia 2017

Para - buch! Pralka - w ruch!

Od jakiegoś roku przebąkiwaliśmy z Dzióbkiem o zakupie nowej pralki. Za każdym razem, kiedy zaglądaliśmy do sklepu z RTV i AGD, urządzaliśmy sobie romantyczny spacer Aleją Pralek, który zawsze kończył się tak samo: kłótnią (#TeamŁadowanieOdFrontu kontra #TeamŁadowanieOdGóry) oraz stanowczym: "Dobra, to pomyślimy jeszcze". Nasza stara (10-letnia) pralka mimo swoich mankamentów nadal działała, więc nie był to zakup pierwszej potrzeby (w przeciwieństwie do dużego telewizora, niezbędnego do grania na konsoli - WIADOMO). No i pewnie szwendalibyśmy się między tymi pralkami do dzisiaj, gdyby nie Amica, która rozwiązała nasze dylematy jednym mejlem.

Dostaliśmy propozycję przetestowania nowego modelu Amica Dream Wash (dokładnie DAW 8143 DSIBTO), zaprezentowanego we wrześniu podczas IFA - Międzynarodowej Wystawy Elektroniki Użytkowej i Sprzętu AGD w Berlinie (Dzióbek chyba nigdy nie był tak zadowolony z faktu, że jego dziewczyna jest umiarkowanie popularną blogerką). Niedawno minął miesiąc, odkąd eksploatujemy naszą rakietę, więc dziś wjeżdżam z małym podsumowaniem. Oczywiście nie będę tutaj dokładnie opisywać wszystkich jej cech i funkcji, bo jest ich naprawdę sporo (dociekliwych odsyłam na stronę). Egoistycznie skupię się na tym, co ma największe znaczenie dla mnie.


1. Dzięki niej zrobiłam sobie najlepsze selfie w historii
Hehe. Dobra, obiecuję, że kolejne punkty będą już na poważnie ;)

2. Można dodawać do niej pranie w trakcie!
Rany, jak mi tego brakowało w poprzedniej pralce. Jakimś cudem zawsze po uruchomieniu prania znajdowała się jakaś zaginiona bluza, która niestety musiała już czekać na kolejną turę. Teraz dzięki funkcji Add+ zawsze mogę coś dodać (albo odjąć, jeśli na przykład KTOŚ przez pomyłkę wrzuci wełniany sweter razem z bawełnianymi koszulkami).

3. Ubrania są mniej pogniecione
Wiem, że moja drewniana deska do prasowania ma tutaj swój fanclub i ja też uważam, że jest w dechę, ale nie zmienia to faktu, że nienawidzę prasować. Robię to tylko jeśli naprawdę muszę, zwykle kiedy trzeba założyć elegancką koszulę z okazji ślubu, chrzcin czy innej gali. Osiągnęłam mistrzostwo w strzepywaniu, wieszaniu i składaniu prania w taki sposób, żeby było jak najmniej pogniecione i nie wymagało prasowania. Dzięki systemowi parowemu SteamTouch jest to jeszcze łatwiejsze, bo ubrania po praniu mają do 70% mniej zagnieceń. Różnicę widać gołym okiem (i czuć gołą ręką, bo są też bardziej miękkie w dotyku).

4. Jest cicha
Wirowanie w naszej poprzedniej pralce to było prawdziwe trzęsienie ziemi, mimo że nigdy nie nastawialiśmy jej na maksimum obrotów, tylko najwyżej na 800. Tutaj nawet przy 1400 obrotach na minutę poziom hałasu jest naprawdę niski. W małym mieszkaniu, w którym pralka stoi tylko kilka metrów od „salonu”, to szczególnie ważne.

5. Sama dozuje sobie płyn do prania i płukania
Dla mnie, jako fanki optymalizacji i oszczędzania sobie pracy, to jest prawdziwy hit. Pralka wyposażona jest w system OptiDose, czyli mówiąc językiem laika: ma specjalną szufladkę, do której wlewa się zapas płynu do prania (przegródka ma pojemność 1 litra, więc wejdzie tam cała butelka) oraz płynu do płukania (0,6 l), i ona sama dozuje sobie tyle, ile potrzeba przy wybranym programie. A jeśli chce się użyć innego środka (np. do prania wełny), wystarczy go wlać lub wsypać do silikonowej kulki OptiCup i włożyć bezpośrednio do bębna (wyłączając wtedy automatyczne dozowanie).

Nie mogę się przyzwyczaić do tego luksusu, bo dozowanie detergentów w naszej starej pralce to był po prostu koszmar. Pojemnik znajdował się w pokrywie pralki (była otwierana od góry) i składał się z kilku przegródek z wąskimi kanalikami, które wiecznie zatykały się od zbrylonego, mokrego proszku. Co ja się z nim namęczyłam! Moczenie w miednicy, potrząsanie, przepłukiwanie pod prysznicem, dłubanie szpikulcami do szaszłyków (bo pojemnik nie był otwierany)... a i tak nigdy nie udało mi się go doczyścić do końca i wiecznie wyglądał, jakby eksplodował w nim ser pleśniowy. A teraz nie dość, że nic nie ma prawa się zatkać, to uzupełniam szufladkę raz i mam spokój na minimum 20 prań!

6. Ma duże, wygodne okno
Byłam sceptycznie nastawiona do otwierania od frontu, bo po pierwsze, jestem stara i nie lubię się schylać, a po drugie, uważam, że z góry lepiej widać, czy coś nie zostało w pralce. No ale przyznaję, że Dream Wash jest emeriten-friendly. Ma naprawdę duże okno, umieszczone wyżej niż w standardowych pralkach, więc łatwo się zarówno wkłada, jak i wyjmuje pranie, całe wnętrze widać jak na dłoni i szanse na to, że w bębnie zostanie jakaś zapomniana skarpetka, są naprawdę nikłe.

7. Można w niej uprać pół szafy
Maksymalna pojemność bębna to aż 8 kg. Oprócz tego na wyświetlaczu pojawia się informacja, jaki maksymalny załadunek jest zalecany dla danego programu (pełny, do połowy, czy np. 2 kg).

8. Oszczędza wodę i energię
Jest o 35% bardziej energooszczędna niż inne pralki w klasie A+++. Sama wykrywa wielkość załadunku i dostosowuje do niego zużycie wody i energii. Sama też się wyłącza (poprzednia po zakończeniu cyklu świeciła się, dopóki nie wyłączyło się jej ręcznie).

9. Pozwala na stworzenie ulubionego programu
Pralka ma kilkanaście programów (Wełna, Fitness, Express itd.), a oprócz tego umożliwia stworzenie własnego. My zmodyfikowaliśmy program Bawełna, dodając do niego opcję SteamTouch i Skróć czas (bo zwykle pierzemy ubrania niezbyt zabrudzone). Bardzo wygodne!

10. Jest ładna
No dobra, wiem, że to nie jest najważniejsze w pralce, ale cieszę się, że zaspokaja ona potrzeby zarówno mojego wewnętrznego pragmatyka, jak i mojego wewnętrznego estety.


Podsumowując: Pralka sprawdza się bez zarzutu, ma wszystko to, co chcieliśmy, żeby miała, plus kilka sprytnych rozwiązań, których się nie spodziewaliśmy, a które bardzo ułatwiają życie. Z czystym sumieniem przybijam stempel #SztywniaraApproved.

Amica Dream Wash
Amica Dream Wash
Amica Dream Wash
Amica Dream Wash
Amica Dream Wash
Amica Dream Wash

3 grudnia 2017

Prezentownik 2017

Jak tam? Polowanie na świąteczne prezenty już rozpoczęte? Jeśli rozglądacie się za upominkami albo intensywnie myślicie, o co w tym roku poprosić swojego Mikołaja (nie będę ściemniać, jest to główny powód, dla którego sama przeglądam prezentowe propozycje), to przybywam na pomoc z moim subiektywnym prezentownikiem. Udanych łowów!

Christmas gift ideas 2017


COŚ DLA WIECZNEGO DZIECKA
For your inner child
  1. plantozaur z oplątwą Plantarium (u mnie w wersji złotej i rozmiarze XL)
  2. kosmicznie świąteczny sweter Medicine
  3. robot do orzechów SUCK UK (u mnie mieszka jego kuzyn)
  4. Instax Minion - portasy można zdjąć, jeśli sytuacja wymaga bardziej prawilnego aparatu ;)
  5. minionkowe wkłady do Instaxa - pasują też do zwykłych instaksów (Banana!)
  6. plakat z Colargolem

COŚ W DUCHU GIRL POWER
Girl power!
  1. ciałopozytywna apaszka KOPI
  2. pierścionek cycuszki Anna Ławska - są też biuściaste kolczyki, naszyjnik i broszka
  3. twarzowe kolczyki KOPI
  4. koszulka Equal Momu Warsaw - koniecznie sprawdźcie też inne wzory!
  5. koszula z haftem Lucky Shirt - dziewczyny haftują golaski na koszulach vintage
  6. koszulka Liberté Janina Warsaw - zamówiłam u mojego Mikołaja w wersji szarej :)
  7. Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek - jako trochę starsza buntowniczka też zamierzam ją sobie sprawić

COŚ DO LEŻENIA I PACHNIENIA
Beauty
  1. balsam do ust EOS
  2. olejek ratunkowy na noc Alba 1913 - moje najnowsze odkrycie; wygładza nawet skórę nosorożca (nie jest najtańszy, ale bardzo  wydajny)
  3. maseczka do twarzy Chic Chiq w bambusowym pudełku
  4. mydło zimowe Yope
  5. śliwkowy balsam w sztyfcie Ministerstwo Dobrego Mydła - słyszałam o nim duuużo dobrego
  6. Krasnoludzki krem do twarzy i do d... - jestem fanką nazw i opisów kosmetyków Soap Szop; dziewczyny nic nie przesadzają, kiedy piszą, że są "vegan, nerdy and awesome"
  7. świeca Candly & Co. - nie przepadam za świecami zapachowymi, ale te brałabym dla samych napisów

COŚ DLA CHWASTOLUBA
For plant-lovers
  1. plecak z zasłony Maruna - albo inne ubrania i akcesoria szyte z materiałów z odzysku, np. woreczki na zakupy z firanek (sama mam i używam)
  2. wazonik Chwasty Pan tu nie stał 
  3. woreczki na zakupy Naturofaktura - w nowym roku powiedz NIE foliówkom!
  4. broszka Roślinne Porady x Animal Kingdom - niezapominajka, cebula, pomidor i inne polskie rośliny w wersji srebrnej i złotej (każda w zielonym woreczku i z nasionkami)
  5. Kuchnia roślinna dla każdego Eryka Wałkowicza - albo np. Nowa Jadłonomia Marty Dymek
  6. warzywne skarpetki Medicine

COŚ DLA ZMARŹLUCHA
Keep warm!
  1. ręcznie robiona czapka z wełny merynosowej Dobrze
  2. kaszmirowy sweter H&M - upolowałam podobny w ciucholandzie; to najmilsza rzecz w mojej szafie
  3. kaszmirowy szalik H&M
  4. butelka termiczna Wink - trzyma ciepło ok. 12 godzin (sprawdziłam), a zimno ponoć do 24
  5. kubek termiczny Duka Vacuum - opiewam go od zeszłej zimy: zgrabny, szczelny i trzyma ciepło ok. 7 godzin (w sklepach stacjonarnych jest większy wybór kolorów i pojemności)
  6. śniegowce Emu Australia - najcieplejsze buty na świecie
  7. koc H&M Home - do bycia burritem ;)

COŚ DLA MIESZCZUCHA
Commuter's essentials
  1. torba z mózgiem Pan tu nie stał - ma dwie pary uszu: krótsze i dłuższe, co uważam za genialny wynalazek
  2. brelok na Klucz od kabiny Pan tu nie stał
  3. kalendarz stworzony przez Radzkę z ilustracjami Eleny Ciupriny
  4. maska antysmogowa Respro - ja mam model Techno
  5. przeciwdeszczowy pokrowiec na siodełko rowerowe Bike Belle - nieraz uratował mi tyłek
  6. torba rowerowa Bike Belle

***

Uff... I to by było na tyle! Jeśli komuś mało, to odsyłam do mojego zeszłorocznego prezentownika - sprawdziłam i większość rzeczy jest nadal dostępnych. A jeśli szukacie inspiracji typowo książkowych, zajrzyjcie do działu #SztywniaraCzyta - polecałam w nim same fajne pozycje :)

5 listopada 2017

Ciastko, karmel, czekolada!

Dzisiaj stylówka o roboczym tytule "Jestę batonę!".

Czekoladę imituje sweter polskiej marki Mia Vertone, która tworzy ręcznie robione dzianiny ekologiczne (z włóczek z recyklingu - bardzo w duchu zero waste!) oraz wegańskie (z lnu i bawełny). Zamówienia można personalizować do woli, z czego skwapliwie skorzystałam, bo model, którego splot najbardziej mi się spodobał, był dość kusy, a ja programowo nie wpuszczam do szafy swetrów, które nie chronią nerek i gardła jednocześnie. Po wydłużeniu i dodzierganiu pod samą szyję powstał sprężysty ciepluch, który jest w 100% Sztywniara-friendly.

W roli karmelu obsadziłam kolejnego świeżaka w mojej kolekcji, czyli płaszcz marki A2. W ciągu ostatnich kilku lat zminimalizowałam liczbę ciepłych okryć wierzchnich do trzech sztuk (z czego w zasadzie noszę dwie) i wcale nie czułam, żeby czegokolwiek w moim życiu brakowało, dopóki w zeszłym tygodniu nie zobaczyłam tego płaszcza. Idealny fason (prosty, luźny, z obniżoną linią ramion), idealny kolor (karmelowy!) i idealny skład (80% wełny). No zupełnie jakby Agnieszka z A2 czytała mi w myślach. W komplecie był jeszcze pasek, jednak ten związek raczej nie ma przyszłości, bo ja z całych sił hołduję zasadzie "Uwolnić brzuch!"

Natomiast w roli ciastka występuję ja i myślę, że nie ma co dalej drążyć tematu.

PS
Ach, no i jeszcze torebka. Zamówiłam ją w kwietniu z okazji wesela znajomych, ale niestety, nie dotarła na czas. W oczekiwaniu, aż ktoś znowu zaprosi nas na wesele (albo inną imprezę, na której nie wypada pokazać się z plecakiem), postanowiłam ją trochę przewietrzyć. Dziwnie się czuję z takim maleństwem (kubek termiczny nie wejdzie - to największy ból), ale muszę przyznać, że to fajne uczucie nie nosić ze sobą całego dobytku.

Chocolate & caramel
Chocolate & caramel
Chocolate & caramel
Chocolate & caramel
Chocolate & caramel

Chocolate & caramel
sweter - Mia Vertone (prezent)
płaszcz - A2 (prezent) - jest też w wersji czarnej i szarej; po zapisaniu się do newslettera rabat -15%
dżinsy - Lee (model Scarlett - planuję kupić kolejne, tym razem z wyższym stanem)
torebka - Jonn Fish / Bonami.pl
buty - Ecco

29 września 2017

Fotel pod bazyliką

Wczoraj nasze mieszkanie osiągnęło 100% meblowego nasycenia. Absolutnie żaden nowy mebel już do niego nie wejdzie. Od teraz jeśli będę chciała coś dokupić, będę musiała czegoś innego się pozbyć. Ale spokojnie, mam już nawet kilka typów, poza tym na ścianach też jest jeszcze trochę miejsca na wnętrzarskie harce, więc dział mieszkaniowy na blogu na pewno nie umrze.

Nabytkiem, który dopełnił naszą meblową układankę, jest fotel z lat 70. wyprodukowany przez Zakłady Przemysłu Meblarskiego w Radomsku. Od dłuższego czasu czaiłam się na mały fotel do naszego "salonu", mniej więcej wielkości słynnego modelu 366 Józefa Chierowskiego (nic większego by się u nas nie zmieściło). Niedawno przypadkiem dowiedziałam się o likwidacji krakowskiego sklepu z meblami vintage oraz organizowanej z tej okazji wyprzedaży całego towaru. Pojechałam na obczajkę, a tam taki piękny fotel, po gruntownej renowacji, za jedyne 3 stówki. Zarzuciłam go na ramię, przytaszczyłam do domu i zamierzam spędzić w nim całą jesień i zimę. Tylko ja, on, książka i rozgrzany kaloryfer.

Oprócz fotela, który jest niewątpliwym headlinerem dzisiejszego wpisu, w chórkach występują mieszkaniowe pierdółki zgromadzone przeze mnie w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Chyba najbardziej cieszy mnie stara tablica wskazująca drogę do Bazyliki i Stadionu (był jeszcze Sąd Rejonowy, Starostwo Powiatowe oraz Urząd Skarbowy i ZUS, więc wybór był naprawdę trudny). Wiozłam ją na rowerowym bagażniku aż z Kazimierza i po zdziwionych minach osób, które mijałam po drodze, wnoszę, że 90% z nich pomyślało, że odkręciłam ją ze ściany jakiegoś budynku.

Poza tym zaszalałam i wymieniłam poszewki na poduszki (ta z liśćmi częściowo zaspokaja mój głód zielska w mieszkaniu). Do kuchni z kolei wjechały kubki Społem o niestandardowej pojemności (0,5 litra!), emaliowana miseczka (na specjalne życzenie Dzióbka), elegancka filiżanka (do picia tylko z odgiętym paluszkiem!) oraz dziadek, a właściwie robot do orzechów, który nie był mi niezbędny do życia (zwłaszcza że mam już żołnierza), ale takiego dziwaka po prostu nie mogłam zostawić w sklepie. Bardzo jestem też zadowolona ze starego talerza z lotniska w Dusseldorfie. Wyląduje chyba na ścianie w przedpokoju, czyli naszej domowej hali przylotów i odlotów.

No i oczywiście nie mogę nie wspomnieć o słynnych już kubkach termicznych z Duki. Pamiętam, że rok temu odradzałam Dzióbkowi ten wybór, bo system zamykania wydawał mi się jakiś dziwny. Dzióbek moje wątpliwości jednak olał, jak się później okazało, bardzo słusznie, bo kubek jest nie tylko superszczelny, ale w dodatku trzyma ciepło przez 7-8 godzin! Nie lubię nie mieć racji, ale cóż, w tym roku kupiłam drugi dla siebie i polecam go wszystkim z takim entuzjazmem, że już sama zaczynam siebie podejrzewać, że ktoś mi za to płaci gruby hajs (sprawdziłam na koncie, nie płaci).

Radomsko vintage armchair
Radomsko vintage armchair
Polish street sign
fotel - Radomsko vintage / Rze3
tablica / drogowskaz -  vintage / Szpeje
poszewka w liście - H&M Home

Robot nutcracker
Robot nutcracker
robot do orzechów - Suck UK / TK Maxx
emaliowana miseczka - Gentlemen's Hardware / Bonami.pl

Społem mug
Społem mug
kubek Społem (500 ml) - vintage Lubiana / Rze3
granatowa poszewka z aksamitu - H&M Home (jest więcej kolorów)

Dusseldorf Airport plate
Dusseldorf Airport plate
talerz z lotniskiem - vintage Flughafen Dusseldorf / Nihil Novi
filiżanka - Ćmielów (#darylosu z imprezy BodyBoom)

Duka tumblers
kubki termiczne Vacuum - Duka (do 3.10 twa Długi Weekend Zakupów - z kodem PROMO20 rabat -20% na wszystko)

19 września 2017

#SztywniaraCzyta: Życie zero waste

Dawno, dawno temu, w szafiarskim paleozoiku, czyli w zamierzchłym 2009 roku, zorganizowałyśmy na blogach oddolną akcję EKOtorba, w ramach której do zdjęć pozowałyśmy z ekologicznymi, materiałowymi torbami na zakupy (mój zestaw możecie zobaczyć tutaj). Cieszyłam się wtedy, że polskie sklepy zaczynają wycofywać foliówki albo każą sobie za nie płacić. Teraz mamy 2017 rok, ale sytuacja niestety nie wygląda jakoś dużo lepiej (o ile w ogóle). Przeciętny Polak nadal zużywa rocznie ok. 400 foliówek (dla porównania: przeciętny Duńczyk - tylko 4), produkuje 300-500 kg śmieci i wyrzuca 1/3 kupionego jedzenia. Czy ze śmieciami w ogóle da się skutecznie walczyć? Tak. Stosując zasadę zero waste.

Cóż to takiego? Dosłownie "zero śmieci" albo "zero marnotrawstwa". To styl życia zapoczątkowany przez Beę Johnson, autorkę bloga ZeroWasteHome.com, która w 2008 roku postanowiła ograniczyć ilość odpadów produkowanych przez jej rodzinę do zera. Dacie wiarę, że dzięki stosowaniu zasady 5R, czyli refuse, reduce, reuse, recycle, rot (odmawiaj, ograniczaj, użyj ponownie, przetwarzaj, kompostuj) jej 4-osobowa rodzina produkuje tylko słoik odpadów ROCZNIE?

W Polsce ruch zero waste też powoli zyskuje na popularności. W niektórych sklepach przy kasach leżą materiałowe „torby bumerangi” (można je wziąć, jeśli się potrzebuje, albo przynieść, jeśli ma się za dużo), w restauracjach coraz częściej można napić się kranówki (za darmo), niektóre kawiarnie dają rabat przy zakupie kawy do własnego kubka, zaczynają pojawiać się sklepy z produktami bez opakowań. A teraz, dzięki Kasi Wągrowskiej (autorce bloga OgraniczamSię.com) i jej książce pt. Życie zero waste bezśmeiciowy lajfstajl ma szansę trafić pod strzechy. 


ŻYCIE ZERO WASTE
Katarzyna Wągrowska
Wydawnictwo Znak Literanova

Życie Zero Waste by Katarzyna Wągrowska
Woreczki bawełniane z Naturofaktura plus mój siateczkowy - niby do prania bielizny, 
ale i tak go  nie używałam (zmiana przeznaczenia zgodnie z zasadą reuse! ;)


Dobra, na początek może rozprawmy się z nazwą, bo wiele osób się jej czepia. Że to przesada, bo przecież nigdy nikomu nie uda się zejść do zera. Przyznam, że początkowo określenie zero waste też wydawało mi się nie do końca trafione. Ale Kasia w swojej książce tłumaczy, że zero należy traktować jako ambitny cel, który ma nas motywować do pracy i zapobiegać osiadaniu na laurach, niczym targety w korpo (które przecież nie zawsze udaje się wyrobić, ale bez nich pracownicy całymi dniami oglądaliby śmieszne koty na YouTube). Mnie to przekonuje. No i sami przyznacie, że Less Waste, Minimum Waste czy As Little Waste As Reasonably Possible są jednak zdecydowanie mniej nośne i seksi.

Kasia pisze o korzyściach, jakie daje wdrożenie zasady zero waste w domu (od rzadszego wyrzucania śmieci przez życie w czystszym środowisku po oszczędności finansowe), szczerze opowiada o sukcesach i porażkach z życia polskiej zerowasterki (wygranych i przegranych bitwach sklepowych czy eksperymentach z domową produkcją pasty do zębów) oraz podsuwa mnóstwo ciekawych rozwiązań (w tym gotowych przepisów na domowe kosmetyki czy środki czystości) i informacji ułatwiających wprowadzenie zero waste u siebie (wiedzieliście na przykład, że w Polsce funkcjonują kooperatywy spożywcze, że można mieć w domu nieśmierdzący kompostownik albo że na Fejsie prężnie działa grupa Zero Waste Polska?).

Mnie daleko eko-freaka, ale staram się nie być totalnie bezrefleksyjną śmieciarą. Od co najmniej 10 lat chodzę z materiałową torbą na zakupy; od 6 nie kupuję butelkowanej wody (piję z kranu albo używam dzbanka i butelek filtrujących); zawsze robię listę sprawunków, żeby nie kupować zbędnego jedzenia, które potem trzeba wyrzucić (o rozsądnych zakupach pisałam tutaj); nie mam samochodu (jeżdżę rowerem lub komunikacją miejską); sporo rzeczy w domu mam z drugiej ręki; śmieci segregowałam jeszcze zanim to było powszechne (w naszej kamienicy nie było wtedy odpowiednich pojemników, więc robiliśmy z Dzióbkiem wycieczki do ogólnodostępnych dzwonów); nie kupuję papierowych magazynów; zamiast wyrzucać niepotrzebne przedmioty na śmietnik, staram się dać im drugie życie (pisałam o tym tutaj); a wśród moich postanowień na 2017 rok znalazły się m.in.: "Mniej kupować" i "Nie marnować jedzenia". Nie jest najgorzej, jednak ta książka otworzyła mi oczy na wiele nowych spraw i dała kopa do wprowadzenia kolejnych zmian.

Jeśli nie przynosisz do domu śmieci, również ich nie wyrzucasz. A gleba, powietrze i woda na tym nie tracą.

No właśnie. W Polsce edukacja ekologiczna ogranicza się zwykle do recyklingu, a on wcale nie załatwia sprawy. To, co robimy z już wytworzonymi śmieciami, jest oczywiście ważne, ale powinniśmy się starać, żeby te śmieci w ogóle nie powstawały.

Mimo że pewnie zużywam mniej foliówek niż statystyczny Polak (bo podczas zakupów zawsze mam ze sobą materiałową torbę, a większość warzyw i owoców w supermarkecie ważę luzem), to i tak trochę ich do domu przynoszę: po pieczywie, brudnych ziemniakach czy drobnych owocach. Nie mówiąc o innych plastikowych opakowaniach, w których sprzedawane są makarony, kasza czy herbata (moja ulubiona jest pakowana w srebrną foliową torebkę, która jest włożona do papierowego kartonika, który dla pewności jest jeszcze owinięty przezroczystą folią!!!). 

Dzięki książce oraz Instagramowi Kasi (polecam zwłaszcza Stories) powoli wkręcam się w bezśmieciowe zakupy (czyli zakupy do własnych opakowań i woreczków). Razem z książką dostałam od Wydawnictwa Znak komplet bawełnianych woreczków, które są idealne na warzywa, owoce, pieczywo oraz inne produkty sprzedawane na wagę. Niestety, słyszałam, że w niektórych sklepach nie chcą nakładać jedzenia (np. wędlin i serów) do pojemników klientów. Jako typowy introwertyk najbardziej na świecie nie lubię robić innym kłopotu, więc na samą myśl o wykłócaniu się z ekspedientką o sposób pakowania cierpnie mi skóra. Mimo wszystko postanowiłam spróbować. Zaczęłam od zabrania moich woreczków na dział warzyw i owoców. Tam człowiek sam wszystko pakuje i waży, plus ja zawsze korzystam z kas samoobsługowych, więc poszło bezproblemowo. Kolejnego dnia w piekarni nieśmiało poprosiłam o zapakowanie chleba do mojego woreczka. Pani chyba lekko się zdziwiła, ale nie dość, że chleb zapakowała, to jeszcze na do widzenia powiedziała, że bardzo jej się ten mój woreczek podoba (ha!). Uskrzydlona tym sukcesem wybrałam się z własnym pojemnikiem na stoisko z "chłopskim jadłem" po kiszoną kapustę. Zero problemu. A dzisiaj w Lidlu furę bułek i drożdżówek zapakowałam od razu do materiałowej torby (którą wcześniej wyprałam i zamierzam jej używać tylko na pieczywo). Kasjer nawet nie mrugnął. W ciągu zaledwie kilku dni zaoszczędziłam kilkanaście jednorazówek! Brawo ja.

Żeby nie było wątpliwości: nie mam ambicji, żeby zostać królową zero waste. Pewnie nigdy nie osiągnę tego poziomu co Bea Johnson, która odmawia poczęstunku w samolocie nawet podczas bardzo długich lotów, zamiast tego przed wylotem je obfity obiad, pakuje kanapki i owoce na drogę (oczywiście do bawełnianego woreczka), a skórkę od banana zakopuje później w doniczce na lotnisku (widziałam na jej Instagram Stories). Raczej nie będę wytapiać własnego mydła, kręcić kremów, nie zrezygnuję całkiem z niektórych produktów w plastikowych opakowaniach i nie skuszę się na wielorazowe podpaski czy kubeczek menstruacyjny (sorry, Planeto, ale tutaj muszę Ci powiedzieć jak Samantha Smithowi: "I love you, but I love me more"). Ale kilka rzeczy (oprócz zabierania na zakupy własnych woreczków i opakowań) mogę zrobić: na przykład zrezygnować z jednorazowych słomek do napojów, zmieszać własny płyn do mycia szyb (przepis w książce wydaje się banalnie prosty), kupować makarony, kasze, płatki czy bakalie na wagę (spory wybór jest w Auchan), a jeśli już muszę kupić coś pakowanego, to zamiast plastikowych opakowań starać się wybierać szklane albo papierowe. Obiema rękami podpisuję się pod tym, co w rozmowie z Kasią powiedziała Agnieszka Sadowska-Konczal (autorka bloga EkoLogika.edu.pl):

Żeby wyjść ze strefy komfortu, trzeba trochę wysiłku, ale nie ma co robić z życia niekończącej się pokuty.

Zero waste, jak każdą filozofię, łatwo doprowadzić do ekstremum. Internet ma to do siebie, że jeśli człowiek publicznie oznajmi, że stara się robić coś pożytecznego, to można być pewnym, że zaraz ktoś mu napisze, że robi to źle. Albo, że OK, może i robi dobrze, ale za to nie robi czegoś innego, więc w  sumie się nie liczy (tutaj świetny filmik na ten temat). W grupie Zero Waste Polska regularnie pojawiają się głosy, że nie można żyć w duchu zero waste, nie będąc weganinem, bo hodowla zwierząt mocno zanieczyszcza środowisko. Z kolei na Instagramie ktoś stwierdził, że hipokryzją jest wydawanie papierowej książki o ograniczaniu śmieci, zwłaszcza że pewnie niektóre księgarnie będą ją wysyłać w kopertach bąbelkowych. Moim zdaniem dla własnego zdrowia psychicznego lepiej pogodzić się z tym, że zero waste to ciągłe kompromisy (związane z dostępem do bezśmieciowych produktów, własną wygodą, zdrowiem czy podejściem innych domowników, którzy przecież nie muszą naszej filozofii podzielać), ustalanie, co w danej sytuacji jest dla nas priorytetem, a często po prostu wybieranie mniejszego zła. Ale chyba wszyscy się zgodzimy, że lepiej robić choćby trochę niż nie robić nic? Trochę może z czasem przerodzić się w więcej (widzę po sobie), a wtedy jako ludzkość będziemy mieć trochę mniej przerąbane.

Jeśli temat Was zainteresował, to książkę Życie zero waste możecie teraz kupić na stronie Znaku z rabatem 30%. E-book też jest, teraz na Woblinku o 40% tańszy (możecie tam również zajrzeć do środka książki).

12 września 2017

Malowana lala, czyli mój makijaż

Bawiłyście się w dzieciństwie kosmetykami Mamy? Mnie się to zdarzyło chyba tylko dwa razy. Raz, mając z 6 lat, dobrałam się wraz z koleżanką do Maminych szminek, ale zamiast pomalować usta, namalowałam sobie dwa wielkie czerwone kółka na policzkach, tworząc mejkap idealny na występy w cyrku. Potem, już jako nastolatka, żeby nastraszyć moją młodszą siostrę, namalowałam sobie szminką krew wyciekającą z ust i położyłam się na podłodze łazienki, udając trupa. Jak widać, od początku było jasne, że make-up guru raczej ze mnie nie wyrośnie.

Pierwszy raz w życiu "na poważnie" pomalowałam się, idąc na studniówkę. Mój wypasiony, studniówkowy makijaż składał się z pudru i... bezbarwnego tuszu do rzęs. Nie mogłam się nadziwić, jak inaczej wyglądam! Wcześniej zdarzyło mi się używać punktowo korektora w sztyfcie na pryszcze, ale puder to był dla mnie zupełnie nowy poziom wypindrzenia.

Od mojej studniówki minęło prawie 20 lat, ale mój makijaż od tamtego czasu jakoś specjalnie się nie rozwinął. Maluję się tak, że czasem znajome (albo Mama!) pytają mnie, czy w ogóle jestem pomalowana. W komentarzach na blogu też od czasu do czasu pojawiają się sugestie, że powinnam się pomalować, albo pytania, dlaczego nawet idąc na wesele, nie zrobiłam makijażu. A ja zawsze jestem pomalowana! Może na zdjęciach tego nie widać i może powinnam specjalnie malować się mocniej do naszych "sesji", ale po prostu tego nie lubię. Kilka razy przy okazji różnych okołoblogowych akcji miałam zrobiony profesjonalny, wyrazisty makijaż i w takiej wersji NIGDY się sobie nie podobałam. To znaczy owszem, na zdjęciach wyglądało to spoko, sypały się komplementy, ale bardzo nie podobało mi się to, co widziałam w lustrze. Wyglądałam jakoś poważnie, nienaturalnie, smutno i staro (czy raczej: starzej). Jak nie ja.

No dobra, ale może bym tak przeszła do rzeczy. Jak się maluję na co dzień? Tak samo jak od święta. Mój makijaż jest zawsze taki sam: dość minimalistyczny i ma funkcję bardziej tuszująco-porządkującą niż odmieniającą oblicze. Zależy mi na tym, żeby dało się go szybko zrobić (mierzyłam czas, w wersji full wypas zajmuje mi to 4 minuty i 31 sekund), szybko zmyć i żeby różnica przed i po nie przyprawiała mnie ani osób, które widują mnie w obu wersjach (czyli głównie Dzióbka i kuriera Dariusza), o szok.

Na zdjęciu widzicie WSZYSTKIE moje kosmetyki do makijażu. Nie wszystkich używam zawsze - im większy numer, tym mniejsza częstotliwość. Ciągle liczę na to, że moja  skóra w końcu się uspokoi (pisałam o tym w poście o pielęgnacji) i będę mogła całkiem zrezygnować z maskowania twarzy. Niestety, kiedy już jest prawie dobrze (niedawno było tak dobrze, że pierwszy raz w życiu pokazałam się internetowi w wersji #nomakeup!), następuje gwałtowny zwrot akcji i znowu wyglądam jak pryszczata smarkula (taka, której zaczynają się już robić zmarszczki). No ale nie tracę nadziei. Oto, czego używam, żeby zrobić się na... może nie bóstwo, ale na w miarę okejowo wyglądającego człowieka.

My make-up routine


1. KREM KOLORYZUJĄCY ORIGINS GINZING SPF40

Przez wiele lat używałam pokładu w płynie, ale 2 miesiące temu dostałam przesyłkę PR-ową od Origins, a w niej wynalazek, który odmienił moje życie. A przynajmniej makijaż. Ginzing SPF 40 to mazidło 3 w 1: krem koloryzujący, krem nawilżający i filtr przeciwsłoneczny. Czaicie to? Zamiast 3 warstw teraz wystarczy mi tylko jedna! No OK, filtra i tak zwykle nie używałam (właśnie dlatego, że nie lubię / nie che mi się nakładać tylu warstw na twarz), ale wiem, że powinnam. Krem dobrze się rozprowadza, delikatnie wyrównuje koloryt (nie jest to mocne krycie, ale i tak zawsze używałam tylko kilku kropel podkładu, więc mnie to wystarcza) i szybko się wchłania. Idealna opcja dla makijażowego lenia - minimalisty.


2. KOREKTOR ARTDECO LONG-WEAR CONCEALER (14 SOFT IVORY)

Bez korektora, podobnie jak bez podkładu / kremu koloryzującego, w zasadzie nie wychodzę z domu. Najbardziej lubię takie w pędzelku albo z aplikatorem zakończonym gąbeczką. Ten z Artdeco z serii Minimal Make-up najlepiej mi odpowiada, jeśli chodzi o krycie i odcień. Stosuję go pod oczy i punktowo na wszelkie niedoskonałości. Pod oczami od razu delikatnie go wklepuję, a resztę korektorowych punkcików zostawiam na chwilę, żeby trochę zastygły, bo próbując je od razu rozetrzeć, wszystko zmazuję. W tym czasie robię brwi i oczy.


3. CIEŃ DO POWIEK SENSIQUE (209 DARK CHOCOLATE)

Przyznaję, ja też się ślinię na widok pięknych naturalnych paletek cieni z Instagrama (może dlatego, że wyglądają trochę jak czekoladki?), ale miałam kiedyś minipaletkę złożoną z 3 cieni, a i tak używałam tylko jednego, więc w moim przypadku większa liczba zupełnie nie ma sensu. Mam jeden jedyny brązowy cień Sensique, kupiony za kilka złotych w Naturze i on mi w zupełności wystarcza. Używam go i do powiek, i do brwi. Parę lat temu marzyłam o eyelinerowych kreskach na powiekach, ale po kilku nieudanych próbach musiałam przyjąć do wiadomości, że to nie dla mnie. Albo moje powieki są jakieś nierówne, albo moje umiejętności tak słabe (najprawdopodobniej jedno i drugie), w każdym razie, efekty były opłakane (i jak to ciężko zmyć!). Dużo lepiej sprawdza się u mnie (i przy okazji bardziej naturalnie wygląda) odrobina brązowego cienia nałożona przy linii rzęs w pobliżu zewnętrznych kącików oka i roztarta pędzelkiem. Reszty powiek nie maluję.


4. ŻEL DO BRWI MAYBELLINE BROWDRAMA (BEZBARWNY)

Moje brwi lubią żyć własnym życiem, dlatego do ich poskromienia przydaje mi się żel modelujący. Mogę nie pomalować oczu i brwi, ale żel zawsze idzie w ruch. To czarny (choć bezbarwny) koń mojej kosmetyczki.


5. TUSZ DO RZĘS MAYBELLINE SENSATIONAL (CZARNY)

Jeśli mam pomalowane rzęsy, to wiedz, że coś się dzieje. Robię to tylko na większe / ważniejsze wyjścia, bo... potem jest za dużo roboty ze zmywaniem. I zawsze maluję tylko górne rzęsy (dolne to by już była dla mnie przesada - nie idę przecież na bal przebierańców! ;) Nie jestem przywiązana do konkretnej marki. Teraz używam tuszu Sensational z Maybelline, ale wkurza mnie ta wygięta szczoteczka. W niczym mi to nie pomaga, a wręcz przeszkadza, bo trzeba ją ustawiać pod odpowiednim kątem. Zdecydowanie wolę te klasyczne, proste.


6. RÓŻ MAC (FLEUR POWER)

Niektórzy dzielą kobiece typy urody na Wiosnę, Lato, Jesień i Zimę. Ja bym dodała do tego zestawu jeszcze jeden typ: Ziemniak, bo on chyba najlepiej oddaje moją karnację. Na szczęście róż z MAC-a potrafi dodać trochę życia mojej kartoflanej cerze. Dostałam go kilka lat temu od Siostry i podejrzewam, że (przy moim stosowaniu tylko na wyjścia) prędzej umrę, niż mi się skończy.


7. PĘDZLE

Jestem wielką fanką pędzli, bo nie lubię dotykać twarzy dłońmi podczas robienia makijażu (to jest jedyna wada mojego kremu koloryzującego - że muszę go nakładać palcami, a nie, jak podkład, moim ukochanym pędzlem Hakuro H51). Do brwi i linii rzęs używam cieniutkiego Hakuro H85, do rozcierania cienia - puchatego pędzelka z Essence, a do różu - Hakuro H24 (kupuję je na Allegro). Uwielbiam to delikatne mizianie :)


***

That's all, folks! Jak zawsze ciekawa jestem Waszych ulubionych kosmetyków. Do większości moich farbek nie jestem jakoś szczególnie przywiązana, więc chętnie poczytam o Waszych sprawdzonych mazidłach i wypróbuję następnym razem coś nowego :)


30 sierpnia 2017

Konkurs: wygraj laptopa Acer Swift 3!

Obiecałam konkurs i jest konkurs! I to nie byle jaki, bo takiej cennej nagrody w historii bloga jeszcze nie było. Do wygrania jest nowiutki laptop Acer Swift 3. Jeśli Wasza znajomość elektroniki jest mniej więcej na moim poziomie, to wiedzcie, że ten model jest lekki, elegancki, ma podświetlaną klawiaturę i może pracować na baterii aż przez 10 godzin. Dodatkowo, w obudowie typowej dla laptopów o przekątnej 13,3 cala projektantom udało się zmieścić 14-calową matową matrycę, co w praktyce oznacza większy ekran i węższą ramkę. Natomiast osoby, które mówią w języku technicznym, informuję, że sprzęt wyposażony jest w procesor Intel Core 6. generacji oraz kartę graficzną Intel HD Graphics 520 (więcej informacji znajdziecie na stronie Acera). Z takim przystojniakiem na pewno przyjemniej będzie się robiło prezentacje do pracy, pisało prace zaliczeniowe, nie mówiąc już o błogich chwilach pod kocykiem spod znaku Netflix and chill.

Acer Swift 3


Co trzeba zrobić, żeby wygrać? Zadanie jest bardzo proste. Niedawno pokazywałam Wam moje stanowisko pracy. Teraz kolej na Was:

POKAŻCIE MI SWOJE DOMOWE BIURO!

Zróbcie zdjęcie lub przygotujcie kolaż, na którym pokażecie, jak wygląda Wasze domowe miejsce pracy lub nauki (czyli potencjalny nowy dom dla Swifta), i wrzućcie na Instagram lub Facebooka z hasztagiem #konkursRyfkaxAcer. Na zdjęciu/kolażu powinny znaleźć się przedmioty, które towarzyszą Wam podczas pracy lub nauki, z wyjątkiem laptopa/tabletu.

Pamiętajcie, że abym mogła zobaczyć Wasze prace, musicie albo mieć publiczny profil na Instagramie, albo ustawić na Facebooku widoczność konkursowego zdjęcia dla wszystkich.

Szczegółowy regulamin konkursu znajdziecie tutaj, ale ponieważ wiem, że nie każdy regulaminy czyta, to - żeby nie było zaskoczenia - zaznaczam, że zwycięzca będzie zobowiązany do zapłaty podatku od nagrody w wysokości 10% jej wartości, czyli niecałych 300 zł. Biorąc pod uwagę, że cena laptopa to prawie 3000 zł, myślę, że to całkiem niezły interes ;)

Na Wasze prace czekam do 30 września 2017. Wyniki ogłoszę w tym wpisie 6 października.
Niech moc będzie z Wami!
Acer Swift 3
Acer Swift 3 szuka domu!
Acer Swift 3
Jest stylowy, elegancki, a do tego robotny.
Acer Swift 3
Nie zajmuje wiele miejsca.
Acer Swift 3
Wygląda dobrze pod każdym kątem.

Acer Swift 3
A dzięki podświetlanej klawiaturze nawet po ciemku ustrzeże Was przed literówką.




26 sierpnia 2017

In your face!

Co tam u Was? Ja dawno nie miałam tak intensywnych i zróżnicowanych tematycznie dni jak ostatni czwartko-piątek spędzony w Warszawie. Najpierw spotkanie z okazji premiery nowego katalogu Ikei (będą złote sztućce i kratka do wieszania zdjęć, chociaż mnie, jako emeryta, najbardziej zainteresowała poduszka z pianki memory - jeśli macie (niekoniecznie z Ikei), dajcie znać, czy warto). Potem mecz otwarcia Mistrzostw Europy w Siatkówce Polska - Serbia (zdecydowanie wolę piłkę nożną, zwłaszcza że w tej dyscyplinie ostatnio nie przegrywamy, ale Stadion Narodowy robi wrażenie). A na koniec wizyta w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN (jak pisałam na Fejsie, baaardzo polecam). No i w międzyczasie jeszcze "sesja" na bloga! Nic dziwnego, że dzisiaj mam coś, co nazywam "syndromem pralki", i to w całkiem dosłownej formie, bo od rana kręci mi się w głowie, jakbym wczoraj przesadziła z alkoholem (tyle że przesadziłam z życiem towarzyskim).

No dobra, ale co my tu dzisiaj mamy? Ano przykład tego, jak jedna rzecz potrafi zmienić zestaw typu "wyskoczyłam do sklepu po bułki" w zestaw typu "za rogiem zaparkowałam harleya". Mowa oczywiście o mojej nowej dżinsowej kurtce. Nie wiem, czy wiecie, ale od paru lat Levi's robi latem taką akcję, że jeździ po Polsce specjalną ciężarówką, w której za darmo każdy może spersonalizować sobie ciuchy. Są naszywki, przypinki, hafty robione na specjalnej maszynie, profesjonalne postarzanie i przerabianie, a w tym roku był również Robert Kuta, który malował na ubraniach małe dzieła sztuki. Jak tylko się o tym dowiedziałam, w mojej głowie powstał plan chytrus, żeby wybrać się do jakiegoś lumpeksu i spróbować upolować kurtkę albo spodnie do podrasowania (bo w szafie miałam tylko jedną rzecz Levi'sa: bluzę, która moim zdaniem jest tak fajna, że przeróbki jej niepotrzebne). Ale po raz kolejny okazało się, że głupi to ma szczęście i kilka dni przed akcją w Krakowie skontaktowała się ze mną ekipa Levi'sa z informacją, że przygotowali dla mnie niespodziankę, którą chętnie "skastomizują" według mojego pomysłu. Dwa razy nie trzeba było mi powtarzać. Mimo kiepskiej pogody popedałowałam do Forum ile sił w nogach i efekt możecie podziwiać poniżej. Jeśli jesteście z Warszawy, to do 27 sierpnia Levi's przerabia ciuchy na Nocnym Markecie (w niedzielę są od 16:00 do 23:00). Szczegóły w wydarzeniu na FB. To niestety już ostatni przystanek tego lata, ale przypuszczam, że akcja będzie powtórzona za rok. No i zawsze możecie przejrzeć zdjęcia przerobionych ciuchów na Fejsie Levi'sa i poszukać inspiracji do samodzielnych przeróbek (niektóre są naprawdę proste!). Ja się tak wkręciłam, że skróciłam już jedne swoje spodnie, podrasowałam wojskową kurtkę Dzióbka i myślę, co by tu następnego wziąć w obroty.

In your face!
In your face!
In your face!
In your face!
In your face!
In your face!
In your face!
kurtka dżinsowa - Levi's, model Ex-Boyfriend Trucker + rysunek autorstwa Roberta Kuty w ramach Levi's Tailor Shop (#darylosu)
bluza z rokiem urodzenia - H&M (męska, sprzed 3 lat)
dżinsy - Lee, model Scarlett
sztyblety - Ecco
plecak - Fjallraven Kanken / hunt-fish.eu

18 sierpnia 2017

Work in progress, czyli mój kącik biurowy

Wiecie, że choć nie lubię nadmiaru i przeładowania, to do ortodoksyjnego minimalizmu raczej mi daleko. Wyjątkiem jest moje "domowe biuro", które jest iście minimalistyczne. Bo nie tylko nie mam biura. Nie mam nawet biurka. Na szczęście nie mam też wielkich potrzeb: w pracy nie korzystam z żadnych wielkogabarytowych sprzętów ani opasłych folderów z dokumentami. Dlatego bez problemu mogłam z moją robotą zaparkować na "Zadupiu" w naszym jadalnio-salonie.

Moje robocze stanowisko składa się ze stołu, krzesła, laptopa oraz dwóch notesów (przez 4 lata pracy w biurze nie polubiłam się z Excelem i nadal wszystko, tzn. terminy, rozliczenia itd. notuję ręcznie). O stole pisałam szerzej w zeszłym roku, więc nie będę się nad nim rozwodzić (nadal sprawdza się świetnie). Co do krzesła natomiast, to od dawna podobały mi się takie stare "warsztatowe" krzesła z drewna i metalu (w tym stylu). Marzyłam o takim kręciołku, choć perspektywa płaszczenia tyłka na twardym siedzisku przez kilka(naście) godzin dziennie była mało zachęcająca. Niby można ratować się jakąś poduszką, no ale przecież nie po to człowiek kupuje taki ładny mebel, żeby go potem zakrywać. Na szczęście udało mi się znaleźć krzesło obrotowe w podobnym klimacie, ale z miękkim siedziskiem i oparciem, oraz, co było dla mnie, jako wielbicielki liczb parzystych, szalenie ważne, na czterech odnogach.

Na stole od niedawna honorowe miejsce zajmuje nowy laptop, którego dostałam od marki Acer (#LoveMyLife). Czemu wybrałam akurat model Swift 7? Jakież to parametry techniczne mnie do tego przekonały? Nie będę ściemniać: dla mnie najważniejsze było, że jest ZŁOTY. Chyba każdy laptop byłby lepszy od mojego starego rzęcha (który huczał jak startująca rakieta, nagrzewał się szybciej niż mój piekarnik, a w ostatnim czasie można było z niego korzystać tylko po ustawieniu ekranu pod ściśle określonym kątem, bo inaczej cały wyświetlacz był różowy), ale ten ponoć ma całkiem niezłe bebechy - tak twierdzi Dzióbek, z którym konsultowałam wybór, bo ja się na tym kompletnie nie znam. Po szczegóły techniczne odsyłam na stronę Acera, a po fachowe recenzje - na strony i blogi speców od elektroniki. Ja bardzo niefachowo mogę powiedzieć, że podoba mi się, że jest taki piękniusi i złociutki, a przy tym ultralekki i ultracienki. Serio, taka z niego chudzinka, że gdyby był blogerką, to co chwilę musiałby czytać komentarze w stylu "Zjedz kanapkę" (vide przedostatnie zdjęcie). Ma też wygodną klawiaturę i duży touchpad umieszczony na środku (nic mnie tak nie wkurza jak asymetrycznie ulokowany touchpad!). No i ciągle nie mogę się przyzwyczaić, że uruchamia się dosłownie w kilka sekund i podczas pracy nie wydaje z siebie żadnych dźwięków - co za luksus! Zaskoczyło mnie trochę, że nie ma wejścia na USB, ale w sumie nie ma co się dziwić, bo gdzie USB do takiej chudziny. Nie jest to jednak problem, bo w zestawie jest specjalna przejściówka, do której można podłączyć pendrive czy co tam innego chcecie.

Jeśli czytając tego posta pomyśleliście: "Taka to pożyje!", to mam dla Was dobrą wiadomość: Wy też będziecie mieć szansę na zgarnięcie laptopa za darmochę, bo wspólnie z Acerem szykujemy dla Was fajny konkurs! Do wygrania będzie krewniak mojego Złotka - elegancki przystojniak w typie "silver fox", z którym początek nowego roku szkolnego / akademickiego czy po prostu jesieni na pewno będzie bardziej znośny. Szczegóły już niedługo!


My home office
My home office
My home office
My home office
My home office
My home office
My home office
My home office

stół rozkładany - Wood & Paper
krzesło obrotowe - vintage / Yestersen.pl
czarne krzesła - TON / Opa & Company
laptop - Acer Swift 7
notes w skórzanej okładce - Traveler's Notebook / Escribo.pl