Jestem najmniej spontaniczną osobą, jaką znam. A jeśli nie, to na pewno załapuję się do ścisłej czołówki. Dlatego szybką i zupełnie nieplanowaną decyzją o zakupie biletów do Rzymu zaskoczyłam samą siebie. Kiedy na Facebooku znalazłam ofertę za 68 zł w obie strony (i niech mi ktoś powie, że z przesiadywania na FB nie ma nic dobrego), w zupełnie nietypowy dla siebie sposób stwierdziłam, że ryzyk-fizyk, carpe diem oraz raz kozie śmierć (zwłaszcza że koza nie była pewna, czy w pracy dadzą jej urlop) - kupuję! Na szczęście od rezerwacji do wyjazdu miałam całe 2 miesiące, więc mogłam sobie wszystko bardzo niespontanicznie i w moim stylu przygotować i zaplanować. Szybki zakup i szybki wyjazd to mogłoby być jednak dla mnie za wiele.
Rzymskie wakacje w listopadzie okazały się trafionym pomysłem, mimo że dzień przed wyjazdem zadzwoniła do mnie Mama z gorącym niusem pt. "Bierz gumiaki! Zalało Rzym i Wenecję!" Wenecję to - z tego, co wiem - zalało już jakiś czas temu, a Rzym, dzięki blogu, przywitał nas suchutki i ciepły (ok. 18 stopni). W ciągu całego tygodnia padało raz i to tylko przez chwilę. Całymi dniami zwiedzaliśmy jak nawiedzeni, więc nie powiedziałabym, że odpoczęłam, ale na pewno się zresetowałam. Takie oderwanie się i zmiana otoczenia (no i temperatury) naprawdę dobrze robi na mózg.
ZWIEDZANIE
Napaleni na zwiedzanie jak szafiarki na kolekcję Maison Martin Margiela dla H&M (która, nawiasem mówiąc, miała premierę dokładnie tego samego dnia, co nasz wyjazd), od razu po wylądowaniu zaopatrzyliśmy się w
Roma Pass, czyli kartę, która zapewnia wstęp do 2 wybranych muzeów, zniżki w kolejnych kilkunastu oraz trzydniowy transport komunikacją miejską.
Na pierwszy ogień poszło
Koloseum,
Forum Romanum i
Palatyn, które zrobiły na mnie naprawdę spore wrażenie. Czuć tam jakiś niesamowity spokój i trochę jakby... smutek? Albo to mnie w takich miejscach włącza się jakaś dziwna (i - zdaję sobie sprawę - trochę żenująca) melancholia. Nic na to nie poradzę, ale zawsze (wz)rusza mnie fakt, że chodzę tymi samymi korytarzami, którymi kiedyś chodzili zupełnie inni ludzie, że dotykam murów, które ktoś zbudował 2000 lat temu, że tamtego świata już nie ma i że ogólnie weltschmerz. Ech, jak to dobrze, że ja będę żyła wiecznie!
Podoba mi się to, jak w Rzymie przeszłość i teraźniejszość nieustannie się ze sobą przeplatają. Tuż obok porośniętych mchem ruin stoją współczesne kamienice z kwiatami na balkonach i suszącym się praniem, w okolicach Forum Trajana zamiast ławek leżą fragmenty starożytnych kolumn, na których odpoczywają turyści, a obok posągu Oktawiana Augusta można spotkać ulicznego artystę przebranego za Statuę Wolności albo egipską mumię (no dobra, to akurat wiocha).
W Rzymie fajnie jest też to, że wszędzie jest blisko i w którą stronę by się nie poszło, zawsze trafi się na jakiś zabytek. W ten sposób zawędrowaliśmy na przykład do kościoła
Sant'Ignazio di Loyola, którego sklepienie pokryte jest niesamowitymi,
trójwymiarowymi freskami. Jeśli będziecie w Rzymie, po prostu musicie to zobaczyć. Polecam też
Zamek św. Anioła z cudownym widokiem na całe miasto. No i koniecznie zajrzyjcie przez
dziurkę od klucza bramy Priorato di Malta. Widać przez nią kopułę Bazyliki św. Piotra otoczoną zielenią ogrodów przeoratu. Coś fantastycznego! Swoją drogą, śmiesznie było obserwować tych wszystkich turystów, którzy zgodnie z zasadą
pics or it didn't happen, przystawiali do dziurki aparaty i komórki, próbując uwiecznić ten widok, który, jak na złość, uwiecznić się nie dawał. Żeby nie było, że jestem lepsza - też próbowałam i też mi się nie udało. Na szczęście
tutaj możecie zobaczyć, o czym mówię.
Kolejną rzeczą, która wywołała u mnie uśmiech od ucha do ucha, był niepozornie wyglądający "mówiący" posąg
Pasquino. W czasach cenzury było to miejsce, gdzie anonimowi autorzy wieszali prześmiewcze utwory na temat Kościoła, rządu czy innych spraw, które podnosiły im ciśnienie. Taki internet, tylko 600 lat temu. Najfajniejsze jednak jest to, że Pasquino prowadzi swoją działalność do dziś. Mimo że ja nie znam włoskiego w ogóle, a Dzióbek dopiero niedawno zaczął się uczyć, oczywiście zabraliśmy się za rozszyfrowywanie powieszonych tam kartek i totalnie rozczulił nas
list małego chłopca skarżącego się (o ile dobrze zrozumieliśmy) na stan szkolnej sali gimnastycznej.
Do niezapomnianych wrażeń zaliczam też wizytę w krypcie kościoła
Santa Maria della Concezione, której ściany i sufit udekorowane są... kośćmi mnichów. Kolumny z czaszek, skomplikowane wzory ułożone z samych łopatek, piszczeli albo obojczyków, kościotrup wiszący na suficie z kosą w ręku (również zrobioną z kości), szkielety w habitach stojące wśród kościstych konstrukcji i w ogóle sam fakt bezpardonowego przybicia gwoździami tylu ludzkich kości do ścian i sufitu lekko ścięły mnie z nóg. Dla wzmocnienia efektu przy wejściu umieszczono napis: "Jesteś, czym byliśmy. Będziesz, czym jesteśmy". Nie wiem, czy twórca tego dzieła (jeden z braciszków) był szalony, czy po prostu miał specyficzne poczucie humoru, ale efekt jest naprawdę makabryczny (ciekawskich odsyłam
tutaj).
Z kolei większego wrażenia nie zrobiła na mnie wizyta w
Watykanie, a wręcz trochę mnie rozczarowała. Dzikie tłumy turystów skutecznie odbierały mi całą przyjemność zwiedzania. Jeśli tak Watykan wygląda po sezonie, to nawet nie chcę wiedzieć, co tam się dzieje latem.
MIASTO
Ruch uliczny w Rzymie w dwóch słowach? Wolna amerykanka (żeby nie powiedzieć: niezły burdel): stłoczeni piesi niemieszczący się na wąskich chodnikach (przejeżdżające samochody niemal ocierały mi się o rękaw), gestykulujący i gwiżdżący policjanci, autobusy przyjeżdżające z godzinnym opóźnieniem, samochody zaparkowane na pasach (!) i ogólna olewka spraw takich jak sygnalizacja świetlna czy przepisy drogowe. Nic jednak nie przebije gościa, który na moich oczach zatrzymał się na ulicy (nie na poboczu, normalnie na ulicy), włączył światła awaryjne, wysiadł z samochodu i... poszedł z psem na spacer.
Za to metro działa bez zarzutu, a nazwy przystanków (wzięte od położonych przy nich zabytków) bardzo ułatwiają poruszanie się po mieście. Właśnie w metrze miała miejsce jedna z najfajniejszych scen, jakich byłam świadkiem podczas tych kilku dni. W przejściu podziemnym stał gość grający na bębnie. Strasznie fajnie mu to wychodziło, a akustyka miejsca dodatkowo wzmacniała efekt. No więc gość wystukiwał dynamicznie rytm, kiedy w głębi tunelu pojawiła się dziewczyna z wielkim workiem śmieci (sądząc po granatowym kombinezonie, przedstawicielka sił sprzątających). W monecie, kiedy mijała bębniarza, zatrzymała się i z tym wielkim workiem w ręku odstawiła kilkusekundowy taniec, po czym, śmiejąc się, poszła dalej. Gość - wyszczerz, dziewczyna - wyszczerz, my - wyszczerz do kwadratu. Taki drobiazg, a zaprogramował nam humor na cały dzień.
Jeśli chodzi o to, co mnie najbardziej irytowało, to bezkonkurencyjnie wygrywają nachalni uliczni sprzedawcy i inni naciągacze. Są dosłownie WSZĘDZIE i są po prostu niemożliwi. Co chwilę atakował nas ktoś próbujący wcisnąć nam a to szaliczek, a to piszczącą galaretowatą zabawkę, a to parasolkę. Najgorsze jest to, że oni nie rozumieją słowa "nie"! Autentycznie widziałam sprzedawcę róż, który gonił uciekające przed nim turystki, wymachując za nimi kwiatkiem i krzycząc: "Present for you!"
JEDZENIE
Przed wyjazdem przygotowałam sobie listę polecanych knajp i kawiarni, ale kiedy dopadał nas głód, jakoś nie bardzo chciało nam się poszukiwać rekomendowanych adresów i wybieraliśmy miejsca, które były akurat w pobliżu, na chybił-trafił. Raz trafialiśmy lepiej, raz gorzej, a czasami jak kulą w płot (trzeciego dnia zjadłam chyba najgorszy makaron w moim życiu).
Na pewno fajnym wynalazkiem są szybkie bary z pizzą al taglio, czyli sprzedawaną w kawałkach na wagę. Dzióbek był po prostu wniebowzięty. Ja też nie narzekałam, chociaż nieskromnie powiem, że jak do tej pory nigdzie nie trafiłam na lepszą pizzę niż ta, którą opracowałyśmy wspólnie z Mamą. Mimo że z tą włoską ma niewiele wspólnego.
Tak więc nie zaliczyłam jakichś kulinarnych odlotów, za to użyłam sobie w obszarze słodkości. Typowe włoskie śniadanie, czyli kawa i słodki rogalik, było mi w to graj, bo sama zwykle wcinam rano drożdżówki albo pączki. Kawy co prawda nie piję, ale wychodząc z założenia, że when in Rome... pierwszego dnia skusiłam się nawet na cappuccino (drugiego już przestałam się wygłupiać i przeprosiłam się z herbatą). Mogę też potwierdzić, że wszystko, co piszą o włoskich gelati, to najprawdziwsza prawda. Tamtejsze lody są rzeczywiście przepyszne i za punkt honoru stawiałam sobie codzienne przetestowanie nowych smaków.
STYL ULICY
Jeśli ktoś miałby ochotę poczuć się jak biedak, to gorąco polecam spacer najmodniejszą ulicą miasta, Via dei Condotti, przy której mają swoje butiki wszyscy wielcy świata mody (Prada, Valentino, Dolce & Gabbana, Louis Vuitton, Jimmy Choo...). Dla równowagi na prawie każdej innej ulicy można kupić torebkę Prady czy Chanel po "promocyjnej" cenie prosto z chodnika. Z tych dwóch opcji najbardziej przypadła mi do gustu trzecia: wyroby skórzane lokalnych (i zupełnie mi nieznanych) marek. Od zakupów się jednak wstrzymałam, ponieważ miałam mocne postanowienie, że lecę i wracam tylko z bagażem podręcznym.
Po tak krótkim pobycie ciężko rozpisywać się o stylu Włochów, zwłaszcza że miasto zalane jest przez mieszankę turystów z całego świata. Na pewno jednak mogę powiedzieć, że nigdy wcześniej nie widziałam takiego zagęszczenia markowych torebek i dodatków na metr kwadratowy. Co druga kobieta biega tam z guccim albo vuittonem pod pachą (w oryginalność lub jej brak nie wnikam, bo nie jestem aż takim ekspertem, żeby to rozpoznać na pierwszy rzut oka - może poza skrajnymi przypadkami).
Co mi się jeszcze rzuciło w oczy, to ogromna popularność kurtek a la Pi i Sigma, czyli puchówek z "worka na śmieci" (tak nazywam ten błyszczący materiał). Mało jest rzeczy, o których mogę z powiedzieć, że nigdy, przenigdy ich nie założę, ale te kurtki zdecydowanie mogłabym wpisać na listę "Po moim trupie" - tuż obok ciuchów z odwróconym krzyżem i butów na krótkiej szpilce (nie wiem, jak to się fachowo nazywa po polsku, ale po angielsku
"kitten heel").
Nie znaczy to jednak, że obserwując ludzi na ulicy, nie miałam na czym zawiesić oka. Wręcz przeciwnie, chociaż może nie do końca była to zasługa ubioru. Tak, chodzi o Włochów. Co tu dużo mówić, nawet sprzedawca w "naszym" supermarkecie wyglądał tak, że
mamma mia! A kiedy zobaczyłam na mieście grupę młodych księży ze starannie wyżelowanymi włosami, zaczęłam się rozglądać za ekipą fotograficzną, bo byłam pewna, że to modele przebrani w sutanny do sesji zdjęciowej.
I tym optymistycznym akcentem może zakończmy, bo ileż można. Pozdrawiam wszystkich wytrwałych i jednocześnie uspokajam: taka kobyła prędko się nie powtórzy.
Toto, we are not in Cracow anymore. Wnętrze Koloseum. Po jednej stronie Brama Życia, po drugiej - Śmierci. Jak widać, szafiarki odwiedzające Koloseum to żadna nowość. Cały wyjazd miałam ochotę się przejechać na takim skuterze. Koniecznie w okularach przeciwsłonecznych i chustce na głowie.Posąg Antinousa - tragicznie zmarłego ulubieńca i kochanka cesarza Hadriana.
Z Zamku św. Anioła widać calutki Rzym. Widok z dołu na Zamek też niczego sobie. Posąg cesarza Nerwy (chyba). Miałam wrażenie, że kamienne fałdy materiału naprawdę się kołyszą. Łał. Pizza al taglio, czyli sprzedawana w kawałkach na wagę. Na sam widok człowiek robi się głodny jak wilk. Albo raczej Wilczyca. Kapitolińska. Viva Italia! Całe miasto to przekładaniec starego z nowym. Najstarszy wykrywacz kłamstw: Usta Prawdy. I najsłynniejszy włoski kłamczuszek, Pinokio. Język włoski naprawdę wciąga. Kolumny w Teatrze Marcellusa. Wybacz mi, ojcze, bo zgrzeszyłam... Okupowana przez turystów Fontanna di Trevi. Restauracja z zasadami. Zrobiłam całą serię zdjęć oknom i balkonom. Trudno było się powstrzymać. Kociaki kochają fury. Ja mogłabym mieć na przykład taką. Schody Hiszpańskie. Według przewodnika: "malownicze i monumentalne". Według Dzióbka: "schody jak schody". Pozdrowienia z Watykanu! Starożytne spa, czyli Termy Karakalli. Szkoda, że zachowały się tylko fragmenty mozaik. Butik Prady na Via dei Condotti. Ale kto by tam kupował, kiedy okazje po prostu leżą na ulicy. Zawsze przewracam oczami, kiedy widzę na blogach zdjęcia wystaw luksusowych sklepów, ale przed witryną Dolce & Gabbany prawie zaczęłam piszczeć z zachwytu. Codzienna porcja gelati - obowiązkowo! Forum Romanum widziane z okna Muzeów Kapitolińskich. Uwielbiam wynajdywać takie skarby na ulicach (znak po prawej to dzieło tego pana). Korytarz w Muzeach Watykańskich.I piękne schody prowadzące do wyjścia. Pomnik Giordano Bruno na Campo di Fiori. Wiersz Miłosza sam się przypomina. Skrzypek na targu. Koloseum widziałam chyba w każdym świetle i niemal o każdej porze dnia i nocy. Po całym dniu zwiedzania. Włoski styl na każdą okazję. Pasquino, czyli jeden z "mówiących posągów". Sklepienie kościoła Sant'Ignazio di Loyola pokryte trójwymiarowymi freskami. Wrażenie naprawdę niesamowite. Normalny listopad.
W Watykanie obowiązuje ścisły dress code. Jeśli jesteś posągiem, to albo zakładasz listek, albo... Statua Wolności i Koloseum na jednym zdjęciu, bez fotoszopa? Tylko w Rzymie.Ditto. Nawet pranie jest tam jakieś bardziej malownicze. Space Invaders atakują! Na szczęście dzielni Carabinieri czuwają. Brama Priorato di Malta i najsłynniejsza dziurka od klucza w mieście, przez którą widać kopułę Bazyliki św. Piotra. Genialna sprawa, zobaczcie sami. Wieczór na Forum Romanum.
Napis na murze przy zejściu z Awewntynu: "Rzym na zawsze we mnie" (tłumaczenie na czuja, mam nadzieję, że trafne, bo idealnie mi pasuje na zakończenie relacji).