31 maja 2017

Co mamy w szafie?

Pamiętacie reklamę Ikei, w której wystąpiłam 3 lata temu? Szczerze mówiąc, byłam trochę zawiedziona, że Akademia Filmowa pominęła moją wybitną rolę przy oscarowych nominacjach za 2014 rok. Zresztą mniejsza o mnie. Prawdziwym skandalem był brak nominacji dla ekipy filmowej. To, jak udało im się pokazać nasze mieszkanie, w którym nie było wtedy praktycznie żadnych mebli (za to stały stosy pudeł z gratami), tak, że na filmie wygląda na w miarę schludne "skandynawskie" wnętrze, to prawdziwa magia kina. Przy okazji tamtej akcji obiecywałam, że pokażę dokładnie, jak wygląda nasza szafa, i dziś, jedyne 3 lata później, w końcu nadszedł ten dzień!

Od początku mam obsesję na punkcie "rozjaśniania" mieszkania, więc wiadomo było, że szafa musi być biała i z lustrzanymi drzwiami (w których nie tylko można się w całości przejrzeć, czego mi zawsze brakowało, ale które dodatkowo odbijają światło wpadające przez okno). Jak widać, mebel zajmuje niemal całą ścianę sypialni. Po lewej jest ok. 20-centymetrowa luka, w której idealnie mieści się deska do prasowania, a na górze dawniej stały dwa pudła z plecakami i ubraniami do wydania, ale po regularnych czystkach w szafie nie są już potrzebne, bo wszystko elegancko mieści się w środku.

Nasz PAX składa się z 3 modułów (o szerokości 100 cm, 100 cm i 50 cm) i ma wysokość 236 cm. Ponieważ drzwi sypialni znajdują się blisko rogu i otwierają się "na szafę", pierwszy moduł jest płytszy niż pozostałe i ma tylko 38 cm głębokości. To wystarcza na ubrania składane w kostkę, czyli koszulki, swetry, spodnie, oraz na ręczniki, pościel itd. Drugi i trzeci moduł mają już głębokość 60 cm, dzięki czemu można było zamontować w nich drążki na ubrania (w płytszych szafach też jest to możliwe, ale wtedy drążki są montowane prostopadle do ściany i wysuwane do przodu - jak tutaj; to mniej wygodne, ale jeśli ktoś ma bardzo mało miejsca, lepsze to niż nic). Drugi moduł, podobnie jak pierwszy, podzieliliśmy równo na pół. Na wieszakach trzymamy krótkie rzeczy wiszące (koszule, żakiety, garnitur itd.), w szufladach - bieliznę i skarpetki, a w wysuwanej gablotce - krawaty, paski i inne drobiazgi. Trzeci moduł to już tylko moje królestwo: sukienki, cienkie płaszcze oraz torebki na wysuwanym wieszaku. Na górnych i dolnych półkach drugiego i trzeciego modułu trzymamy walizkę, torby podróżne i plecaki.

Jak oceniam szafę po 3 latach użytkowania? Nadal jestem z niej bardzo zadowolona i nadal uważam, że był to jeden z najlepszych interesów, jakie zrobiłam dzięki blogowaniu. No ale nie byłabym sobą, gdybym nie doszukała się jakichś minusów. Znalazłam dwa. Po pierwsze, jakiś czas temu zepsuło się światło w drugim module - to chyba jakiś problem z fotokomórką, bo światło nie gaśnie po zamknięciu drzwi. Ciągle zapominam, żeby zapytać o to obsługę w Ikei. Pewnie dlatego, że wyłączyłam światło całkiem, przez co zupełnie o tej usterce nie pamiętam.  Po drugie, gdybym projektowała szafę teraz, to w pierwszym module zamiast tych długich szuflad i koszyków wybrałabym takie na połowę szerokości (jak w module drugim) albo najzwyklejsze półki. Bo w tym momencie, żeby wyciągnąć coś z szuflady, muszę otwierać oboje drzwi na oścież i przy okazji zamykać drzwi sypialni. Na szczęście trzymamy tam rzeczy rzadko używane, więc nie jest to bardzo uciążliwe.

Bebechy naszej szafy w całej okazałości wraz ze szczegółowym podziałem organizacyjnym możecie zobaczyć poniżej. Jak widać, podzieliliśmy się z Dzióbkiem sprawiedliwie. Ten trzeci moduł to taka mała zmyłka, bo gdyby moje rzeczy złożyć w kostkę, zmieściłyby się w takim samym koszyku co Dzióbkowe ubrania sportowe. Okrycia wierzchnie i buty trzymamy w drugiej szafie w przedpokoju (w której jest również "kącik gospodarczy"). Będzie o niej osobny wpis.


My closet
Tak to wygląda na co dzień.
My closet
Tu widać różnicę głębokości między pierwszym a drugim modułem.
My closet
Sezamie, otwórz się!
My closet
Na niebiesko rzeczy Dzióbka, na żółto moje, na czerwono wspólne / ogólnodomowe.
My closet
Tyle długich portek i ani jednych szortów.
My closet
Szaroburo. Tak, jak lubię.
My closet
Ręczniki, pościel, obrusy i koce.
My closet
Bardzo mnie ta kolorystyczna harmonia uspokaja.
My closet
W wysuwanej gablotce zamiast diamentowych kolii - odkłaczarki i golarki do swetrów.
My closet
Tę walizkę przywiózł mi Dzióbek ze swojej pierwszej podróży do Stanów (stwierdził, że jest tak babciowa, że na pewno mi się spodoba). Trochę taki Vuitton dla ubogich, ale mam do niej sentyment.
My closet
Moja ulubiona część. Ależ te wzory super razem wyglądają!
My closet
Wysuwany wieszak na torebki - bardzo przydatna rzecz.
My closet
Torba, którą kupiłam 10 lat temu na targu staroci. Nadal w ciągłym użyciu.
My closet
  W kącie, za drzwiami czai się deska do prasowania (jest z Bonami, pokazywałam ją szczegółowo w tym poście).

20 maja 2017

Dziewczę z sadu

Poznajcie najpiękniejszą bluzkę, jaką kiedykolwiek miałam - z cieniutkiego jak mgiełka batystu, o rękawach bufiastych tak, że usatysfakcjonowałyby nawet Anię z Zielonego Wzgórza, a w dodatku unikalną, bo uszytą specjalnie dla mnie na podstawie wzoru sukienki z jesienno-zimowej kampanii marki A2 (która ostatecznie nie weszła do sprzedaży). Miesiąc temu planowałam w niej wystąpić na pewnej uroczystości, nie powiem jakiej, żeby znowu nie wzbudzać sensacji, ale wszyscy dobrze wiemy, że chodzi o wesele. Niestety, na miejscu okazało się, że o ile w domowym lustrze wszystko wyglądało OK, to w pokoju hotelowym, przy dziennym świetle i dość niskiej temperaturze, przypominam bardziej radio Stolica z pokrętłami gotowymi do wyszukiwania stacji, ewentualnie żywą reklamę akcji #FreeTheNipple. Bluzka cienka, stanik cienki... obyczajowe Fakapulco wisiało w powietrzu (a naprawdę aż tak mi nie zależało, żeby zostać atrakcją wieczoru). Całe szczęście, że zauważyłam to przed imprezą, miałam drugi strój na zmianę i mogłam się przebrać. Bluzkę natomiast założyłam na after następnego dnia, skrywając radyjko pod żakietem (na tej imprezie byliśmy tylko przez 3 godziny, więc dałam radę). Galaktyka została uratowana!

Po tej przygodzie stało się jasne, że na gwałt potrzebny mi nowy, porządny, dobrze maskujący stanik. Staników programowo unikam, noszę tylko wtedy, kiedy głupio czułabym się bez (tzn. kiedy mam na sobie cienką, gładką i/lub prześwitującą górę) i nienawidzę ich kupować, bo to zwykle żmudny proces wymagający miliona przymiarek. Tak więc bardzo się zdziwiłam, kiedy weszłam do Triumpha, podałam ekspedientce moje wymiary oraz wymagania (gładki, bez ozdób i fiszbin) i pierwszy zaproponowany przez nią biustonosz pasował idealnie! Okazało się, że to model WOW Comfort marki Sloggi, ten z tej reklamy, w której pani biega po mieście i każe wszystkim (łącznie ze swoim chłopakiem) przymierzać swój superwygodny stanik. Powiem Wam, że ta reklama nie jest ani trochę przesadzona. Możliwe, że ominął mnie jakiś skok rozwojowy w branży bieliźnianej, bo od moich ostatnich stanikowych zakupów minęło kilka lat, ale byłam w szoku, że biustonosz może być tak wygodny i dobrze dopasowany. Przylega idealnie (obstawiam, że m.in. dzięki szerokiemu mostkowi); nie ma fiszbin, ale jednocześnie nie jest flakiem, bo w środku ma elastyczną siateczkę, która trzyma kształt; nie ma poduch; jest idealnie gładki i nie odznacza się pod ubraniem; a do tego bonusowo po wewnętrznej stronie ma tłoczone kwiaty, o których wiem tylko ja (no i teraz pół internetu). Jeśli ten pean wydaje Wam się trochę podejrzany, to od razu zaznaczam, że Sloggi nie zapłaciło mi za reklamę (chociaż wiem, że jakiś czas temu promowali się na blogach). To ja im zapłaciłam, co więcej, mam zamiar jeszcze dopłacić - za drugi egzemplarz w kolorze czarnym.

Przy tych niesamowitych opowieściach historia mojej nowej torby wypada megablado, bo po prostu zobaczyłam ją na Instagramie Panny Lemoniady i po krótkiej dyskusji z samą sobą ("Jest taaaaka pięęękna!" "Ale przecież miałaś pozbywać się toreb, a nie kupować nowe!") po prostu pojechałam ją kupić. Nie mogę się nadziwić, że ta zewnętrzna część jest wykonana z jednego, odpowiednio poprzecinanego kawałka skóry, bez żadnego szycia (nie licząc wzmocnienia rączek i dna).

A w klapkach pomykam już trzecie lato, ale na blogu jakimś cudem pojawiają się dziś po raz pierwszy. Myślę, że stanowią godne zastępstwo dla moich poprzednich ortopedyków, które nosiłam przez 9 lat, aż w końcu je rozwaliłam, spadając w nich z krawężnika podczas przeprowadzki (adekwatna kara za nieprzestrzeganie przepisów BHP). Gdybyście rozważali zakup takich seksownych laczków, to zwróćcie uwagę na materiał, bo byłam pewna, że wszystkie birkenstocki są w całości skórzane, a tymczasem okazało się, że górna część większości modeli jest zrobiona z tworzywa. Ale skórzane też mają (ja właśnie takie kupiłam), tylko trzeba poszukać.








kapelusz - Bytom
bluzka z falbanami - A2 (#darylosu), jeśli Wam się podoba, to w aktualnej wiosenno-letniej kolekcji pojawił się bardzo podobny model (po zapisaniu się do newslettera rabat -15%)
dżinsy - Lee
biustonosz - Sloggi, model WOW Comfort (nie widać go na zdjęciach, ale jego rola jest tu kluczowa)
torba - Zara
klapki - Birkenstock, model Arizona

11 maja 2017

#SztywniaraCzyta: Mężczyźni z różowym trójkątem i Czyje jest nasze życie?

Trzeci post w miesiącu? Nie wiem, co tu się odsztywniarza, ale nie wnikam, tylko działam, zgodnie z zasadą Króla Juliana: "prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu!" Albo raczej: prędko, póki są tematy i wena nie odpuszcza!

Po Micie urody miałam ochotę na jakąś bardziej rozrywkową i odmóżdżającą lekturę, ale... trochę nie wyszło. Nie żałuję jednak, bo wpadły w moje ręce dwie naprawdę świetne książki, może nie najlżejszego kalibru (zwłaszcza pierwsza), za to zdecydowanie warte polecenia.

Mężczyźni z różowym trójkątem, Czyje jest nasze życie?


MĘŻCZYŹNI Z RÓŻOWYM TRÓJKĄTEM
Heinz Heger
Ośrodek Karta

To relacja Austriaka Josefa Kohouta, który w 1939 roku został aresztowany za homoseksualizm (po tym, jak Gestapo przechwyciło kartkę świąteczną wysłaną przez niego do ukochanego) i następne 6 lat spędził w obozach koncentracyjnych. To pierwsza opublikowana historia osoby homoseksualnej prześladowanej w okresie nazistowskim. Książka powstała na podstawie rozmów między Josefem Kohoutem a jego przyjacielem Johannem Neumannem w latach 1967-68. Ponieważ homoseksualizm w Austrii i Niemczech był karany aż do przełomu lat 60. i 70., a później stanowił powód społecznego wykluczenia, aby chronić tożsamość obu panów (Neumann również był gejem), książka została wydana w 1972 roku pod pseudonimem Heinz Heger, a niektóre fakty (takie jak wiek bohatera czy szczegóły aresztowania) delikatnie zmienione.

Mężczyźni z różowym trójkątem to zapis wydarzeń od aresztowania, przez pobyt w kolejnych obozach, relacje z współwięźniami i esesmanami, awans na pierwszego w historii obozu kapo z różowym trójkątem aż po wyzwolenie w 1945 roku. Tak Josef/Heinz opisuje pozycję gejów w obozowej hierarchii:

Różowe trójkąty były większe od pozostałych o dwa do trzech centymetrów - chodziło o to, by można było rozpoznać nas z daleka jako pedałów.

Żydzi, homoseksualiści, Cyganie, czyli noszący żółte, różowe i brązowe symbole, byli więźniami najbardziej udręczonymi przez esesmanów i kapo. Określano ich jako ludzkie śmiecie, które nie miały w ogóle prawa do życia na niemieckiej ziemi i miały zostać zniszczone. Takie były często i z upodobaniem powtarzane słowa komendanta obozu i jego dowodzących esesmanów. Najgorszym odpadem z tych "śmieci" byliśmy my, mężczyźni z różowym trójkątem.

Upadek III Rzeszy wcale nie oznaczał dla różowych trójkątów końca prześladowań. Homoseksualizm w Niemczech i Austrii był przestępstwem jeszcze przez ćwierć wieku. Homoseksualni więźniowie nie tylko nie mogli więc liczyć na żadne odszkodowania ani rehabilitację, ale musieli ukrywać swoje preferencje, by z obozu nie trafić prosto do więzienia. Nawet później muzea, miejsca pamięci czy badania historyczne pomijały tę grupę, odmawiając jej przynależności do "dobrego towarzystwa ofiar". Ta książka po raz pierwszy pozwoliła różowym trójkątom opowiedzieć o swoich doświadczeniach i sprawiła, że inne ofiary zdobyły się na odwagę, by również zabrać głos. Bo, jak we wstępie wydawcy pisze Anna Richter, "nie chodzi tu o licytowanie się lub porównywanie wymiaru cierpienia, lecz o pozwolenie wszystkim ofiarom na wypowiedzenie doznanej krzywdy i pamięć o niej".

Cóż ja takiego zrobiłem, bym miał tak ciężko za to pokutować? Czy byłem zboczeńcem albo zagrożeniem dla narodu? Pokochałem przyjaciela, mężczyznę - i nie był to młodociany, tylko 24-tetni, dorosły człowiek! Nie widziałem w tym niczego strasznego czy niemoralnego.

Co to za świat i co to za ludzie, którzy decydują za dorosłego człowieka, kogo i jak wolno mu kochać? Czy to nie zahamowani seksualnie i obarczeni kompleksem niższości ustawodawcy zawsze najgłośniej krzyczą o "zdrowych odruchach narodu"?

Historia różowych trójkątów pokazuje, do czego prowadzi nienawiść i, co dość przerażające, wydaje się dziś wyjątkowo aktualna. To, że osoby niehetero w Polsce nadal nie mogą trzymać się na ulicy za ręce bez obawy, że ktoś je pobije albo przynajmniej zwyzywa, a na zeszłorocznym Marszu Równości w Krakowie grupka łysych panów wysyłała mnie i innych uczestników "do gazu", to nic w porównaniu z tym, że dosłownie kilka dni po tym, jak odłożyłam tę książkę na półkę, myśląc: "Uff, jak dobrze, że mamy 2017 rok", w mediach gruchnęła wiadomość o powstaniu w Czeczenii obozów koncentracyjnych dla gejów (!) oraz masowych aresztowaniach, torturach, a nawet morderstwach. Na początku nie chciałam w to wierzyć i miałam nadzieję, że to kolejny fejk nius w stylu Niebieskiego Wieloryba. Niestety, to się dzieje naprawdę. Jeśli chcielibyście pomóc, to na stronie Kampanii Przeciw Homofobii trwa zbiórka pieniędzy na ewakuację osób zagrożonych, a tutaj możecie podpisać petycję Amnesty International.




CZYJE JEST NASZE ŻYCIE?
Olga Drenda i Bartłomiej Dobroczyński
Miesięcznik Znak 

Zwykle kiedy jakieś wydawnictwo pisze mi, że właśnie wydało nowość, która "z pewnością mnie zainteresuje", to ma na myśli kolejny modowy poradnik, ewentualnie tzw. literaturę kobiecą, czyli coś, co interesuje mnie niezbyt, w porywach do wcale. Jak mantrę powtarzam w mejlach, że moje czytelnicze klimaty to bardziej reportaże, język, reklama, feminizm, dizajn i przestrzeń miejska, ale wygląda na to, że jeśli ma się słowo "szafa" w nazwie bloga, to jest się skazanym na propozycje spod znaku "jak być fit i/lub glamour". Tę serię szczęśliwie przerwał Miesięcznik Znak.

Czyje jest nasze życie? to rozmowa Olgi Drendy - etnolożki, antropolożki kultury i autorki książki Duchologia polska (którą właśnie czyta Dzióbek i bardzo chwali) z dr hab. Bartłomiejem Dobroczyńskim - psychologiem, historykiem psychoanalizy i kierownikiem Zakładu Psychologii Ogólnej na UJ. Autorzy sami siebie nazywają "mącicielami o dwóch głowach", bo zadają trudne pytania, zachęcają do zastanowienia się nad sobą, nad tym, jak działamy i co nami kieruje, do spojrzenia na znane kwestie z nowej perspektywy, słowem: wyciągają ludziom wtyczki bezpieczeństwa.

O czym rozmawiają? O wszystkim! Książka podzielona jest na kilka części: Ciało, My i inni, Rzeczywistość, Transcendencja, Wartości. Jest tu o kulcie wyglądu, o polskiej mentalności, internetowych ekspertach od wszystkiego, Platonie, Freudzie, eutanazji, figurze Chrystusa w Świebodzinie, a nawet o... Maffashion (tak, tak). Czasem mówi się, że coś (książka, film, sztuka) "ryje mózg". No to ja bym powiedziała, że ta książka nie tyle ryje, co spulchnia mózg. Czytając ją, na zmianę z satysfakcją pokrzykiwałam: "Ha! No przecież zawsze to powtarzam!"; ze wstydem biłam się w pierś, odnajdując w niektórych przykładach własne niechlubne postawy; mruczałam w takt kręcących mi się pod czaszką trybików; i sprawdzałam w Guglu trudne wyrazy.

W książce jest tyle ciekawych myśli i trafnych podsumowań, że po mojej lekturze strony są teraz pomarańczowe od  zakreślacza. Poniżej mała próbka na zachętę:

O tym, w co grają Polacy (to zdecydowanie mój ulubiony fragment):

Eric Berne jest autorem interesującej koncepcji przedstawionej w książce W co grają ludzie. Psychologia stosunków międzyludzkich. Używając języka jego teorii, powiedziałbym, że w Polsce ulubioną grą jest gra w "przyłapałem cię, ty sukinsynu" oraz postawa "ja jestem OK, a wy nie jesteście OK" albo "ja nie jestem OK, ale wy też nie jesteście OK".
I dalej:
Mało jest u nas sytuacji, w których ludzie coś podziwiają, afirmują, doceniają czyjeś osiągnięcia albo szanują czas i wysiłek innych. Sukces innej osoby działa na innych przygnębiająco, starają się więc go zamaskować, zaś samo osiągnięcie - zdemaskować, uznać za rzekome i pozorne. Bo każda dobrze napisana powieść koleżanki ujawnia to, że ja takiej nie napisałem. Mogę więc spróbować sam ją napisać albo ocenić tę powieść nisko i powiedzieć wszem i wobec, co należałoby zrobić, żeby napisać lepszą. Osiągam więc sukces.

O kulcie wyglądu:
To nie jest tak, że wstyd w odniesieniu do ciała przestał istnieć, raczej przesunął się na inną pozycję: powodem wstydu jest bardziej to, że nie ma się czym pochwalić.
Zaryzykuję i zabrzmię pewnie jak Ania z Zielonego Wzgórza, ale poprzestanie na tym, co mamy, to w pewnym sensie najbardziej anarchiczna, buntownicza postawa w dzisiejszych czasach.

O Polsce:
Polska jest krajem stanowczo nadmiernie zideologizowanym. Za dużo światopoglądów, przekonań, uczuć religijnych, za mało zdrowego rozsądku, empatii i intelektu. No i niemal zupełny brak dystansu i ironii.

O (jakże popularnej w internecie) postawie pt. "jak dla mnie to głupie, no ale ja się nie znam":
Kartezjusz kiedyś dość przewrotnie zauważył, że nic nie zostało równie sprawiedliwie rozdzielone pomiędzy ludźmi jak rozum, bowiem każdy z nas uważa, że ma go wystarczająco dużo. Zatem mając do wyboru przyznanie, że nie jest się w stanie pojąć jakiejś idei artystycznej czy naukowej, albo stwierdzenie, że w takim razie ta idea jest "głupia" - raczej wybiera się to drugie. To bezpieczniejsze z psychologicznego punktu widzenia: ochrania moje dobre mniemanie o sobie, a równocześnie potwierdza, że żyję w przyjaznym i zrozumiałym wszechświecie. W przeciwnym razie musiałbym przyznać, że rzeczywiście czegoś nie pojmuję i coś mnie przerasta, co w rezultacie wywołałoby we mnie niską samoocenę i poczucie alienacji.

5 maja 2017

Piękna i Bestia

Wyciągnęliście już swoje machiny i rozpoczęliście sezon rowerowy? Ja mojej Bestii (albo Piękności - bo różnie można interpretować, kto jest kim w tym duecie) nie musiałam znikąd wyciągać, bo u mnie sezon rowerowy nigdy się nie kończy. Wyznaję zasadę, że nie ma pory roku nieodpowiedniej na rower, może być co najwyżej nieodpowiednia pogoda (ulewa, śnieżyca, tornado).

Na szczęście przedwczoraj pogoda była całkiem niezła i mogliśmy w końcu obfocić moją nową, wielce rowerową stylówkę. Kiedy jakiś czas temu dziewczyny z marki Medicine (która napędza dzisiejszy wpis) powiedziały mi, że wspólnie z Bike Belle szykują minikolekcję koszulek z grafikami rowerowymi, i spytały, czy jest to temat, który by mnie interesował, z typową dla siebie skromnością odparłam, że nie mogły lepiej trafić. Od pewnego czasu bardzo podoba mi się kierunek, w którym idzie Medicine: kolekcje z nadrukami autorstwa polskich grafików, ilustratorów, a nawet tatuatorów, bluzy i sweterki dla psów, z których część pieniędzy idzie na pomoc psiakom ze schroniska, czy możliwość wymiany książek w salonach. A jak do tego zestawu wjeżdża jeszcze rower, to po prostu nie mogę tego nie propsować.

Kolekcja Let's bike! jest efektem konkursu dla grafików i ilustratorów ogłoszonego jesienią zeszłego roku z okazji urodzin Bike Belle. Autorkami zwycięskich projektów, które znalazły się na koszulkach Medicine oraz rowerowych gadżetach Bike Belle, są Olga Kawa, Joanna Pałka, Dora Ilustra oraz Ewelina Karpowiak. Mnie najbardziej przypadła do gustu koszula z kimonowymi rękawami oraz biały T-shirt z rowerowym dymkiem (rower to jedyny nałóg, jaki toleruję!). Ubrania z kolekcji są luźne (ja mam na sobie S-kę), miękkie i mają dobre składy (koszulki damskie to 100% bawełny, koszula - 100% wiskozy, a męski T-shirt - 80% bawełny i 20% poliestru). Do kompletu wybrałam sobie rurki z zamkami z tyłu i haftowanym napisem LOST SOUL, który idealnie pasuje do rowerzystki takiej jak ja - z zerową orientacją w terenie.

Let's bike!
Let's bike!
Let's bike!
Let's bike!
Let's bike!
Let's bike!
Let's bike!
koszula - kolekcja Let's Bike! Medicine x Bike Belle
spodnie - Medicine (ja mam granatowe, ale są też czarne)
buty - Tommy Hilfiger
rower - Chillovelo
koszyk - Bike Belle

1 maja 2017

Optymalizacja według Sztywniary: Wyrzucanie

Dorastałam w domu, który można nazwać koszmarem każdego minimalisty (i w ogóle każdego człowieka, który lubi porządek i nie lubi nadmiaru). U nas niczego się nie wyrzucało! I o ile reperowanie popsutych rzeczy zamiast wywalać je od razu na śmietnik jest oczywiście godne pochwały i bardzo eko, to nigdy nie widziałam sensu przechowywania każdej pierdoły, bo "może kiedyś się przyda". U Rodziców do tej pory jest cała szafka wypchana włóczkami Mamy (ostatni raz miała w rękach druty chyba w latach 90.), w piwnicy kurzy się kilka nieużywanych serwisów do kawy, nowiutkich żelazek z lat 80. (Babcia prowadziła sklep w PRL-u), jakieś stare zabawki, stosy magazynów motoryzacyjnych Taty i całe pudła rupieci, które przez ponad 20 lat jakimś cudem do niczego się jednak nie przydały. 

Strasznie mnie to zawsze wkurzało i jako nastolatka wielokrotnie oferowałam wzięcie na siebie odgracenia którejś szafy czy pomieszczenia. Mama się jednak nie chciała o tym słyszeć, bo przecież na pewno wyrzuciłabym coś bardzo potrzebnego, a nigdy nie miała czasu, żeby zająć się tym razem ze mną. Prawda jest taka, że jej to po prostu nie przeszkadzało. Za to ja nie mogłam się doczekać, aż będę dorosła, wyprowadzę się do własnego mieszkania i wszystko będę robić inaczej. I wiecie co? Robię!

Just dump it collage
kolaż - Dzióbek


Zanim  podzielę się z Wami moimi doświadczeniami w temacie pozbywania się nadmiaru, chciałbym coś wyjaśnić: absolutnie nie namawiam do tego KAŻDEGO. Jeśli dobrze czujecie się z liczbą otaczających Was rzeczy, lubicie chomikować, a Wasze zbiory w żaden sposób nie utrudniają Wam życia (vide moja Rodzicielka), spokojnie możecie teraz przestać czytać tego posta. Jeśli natomiast, tak jak mnie, do szału doprowadzają Was nieużywane przedmioty, to... też możecie przestać czytać, bo pewnie już znaleźliście sposób, żeby się ich pozbyć. Do kogo więc ja to wszystko piszę? Do wszystkich tych, którzy są gdzieś pomiędzy - chcieliby odgracić swoją przestrzeń, ale nie bardzo wiedzą, od czego zacząć, albo po prostu potrzebują motywacyjnego kopa. I nie bójcie się, fanatyzm w każdej postaci jest mi obcy, więc nie będę Was namawiać do liczenia majtek ani pozbywania się ulubionej kolekcji magnesów z podróży. Tu nie chodzi o minimalizowanie, tylko o optymalizowanie.

W sumie wszystko sprowadza się do prostej zasady: NIE UŻYWASZ? POZBĄDŹ SIĘ! I tak, wiem, że los bywa złośliwy i czasem wystarczy wyrzucić jakąś głupią deskę, która leżała pod biurkiem przez 4 lata, żeby za kilka dni kawałek drewna o dokładnie takich wymiarach był nam do czegoś potrzebny (historia z mojego życia), ale coś Wam powiem [uwaga, włączam ton life coacha]: DACIE SOBIE RADĘ. Serio. Nie warto przez lata trzymać czegoś, co BYĆ MOŻE KIEDYŚ się przyda. Będziecie się martwić, kiedy nadejdzie to "kiedyś". Jak Scarlett O'Hara. I na bank jakoś dacie sobie radę.
Jak to wygląda  u mnie?


1. JESTEM ZE SOBĄ SZCZERA

Nieważne, jak rozsądni jesteśmy i jak staramy się nie kupować niepotrzebnych rzeczy (o zakupach z mózgiem pisałam tutaj), prędzej czy później zgromadzimy mniejszy lub większy stos zbędnych przedmiotów. Wiem, że czasem trudno jest się przyznać przed sobą, że czegoś nie potrzebujemy. Łudzimy się, że jeszcze to założymy, że schudniemy, że na pewno w końcu pojawi się odpowiednia okazja, mamy wyrzuty sumienia z powodu wydanej kasy i nie chcemy dopuścić do siebie myśli, że jakiś zakup był po prostu złą decyzją. No i przecież fajnie mieć szafę jak Carrie Bradshaw!

W procesie eliminacji kluczowa jest szczerość wobec siebie i świadomość własnych potrzeb. Niedawno na Fejsie pochwaliłam się, że udało mi się ograniczyć moją kolekcję butów do 10 par. Niektórzy byli w szoku: jakim cudem?! A mnie cały ten proces zajął w sumie kilka lat. Obstawiam, że w szczytowym momencie mogłam mieć ok. 40 par. Stopniowo pozbywałam się tych, w których nie chodziłam, które przestały mi się podobać lub były po prostu niewygodne. Z niektórymi tak trudno było mi się rozstać, że przymykałam na nie oko podczas kolejnych przeglądów szafy i musiało minąć naprawdę duuuużo czasu, zanim zdecydowałam się wystawić je na Allegro. Uświadomiłam sobie jednak kilka rzeczy: że tak naprawdę używam na zmianę tylko kilku par; że jeśli mam kolorowe buty, to praktycznie nigdy ich nie noszę; że nie podobają mi się delikatne, kobiece fasony; i że nie chcę się zmuszać do chodzenia na obcasach. Teraz mam 10 par i myślę, że jest szansa na pozbycie się jeszcze ze 3 z nich. Czy uważam, że wszyscy powinni mieć tyle co ja? W żadnym razie. Po prostu ta liczba jest w tym momencie DLA MNIE optymalna.


2. DZIAŁAM STOPNIOWO I POWTARZALNIE

Marie Kondo, autorka Magii sprzątania, radzi, żeby za eliminację zabrać się z grubej rury i przeprowadzić ją raz, a dobrze. To ma być totalna rewolucja i gruntowne oczyszczenie. Być może u niektórych takie podejście się sprawdzi, ale mój wewnętrzny leń na samą myśl o tak gigantycznym zadaniu ma ochotę zaszyć się pod kocem, a mój wewnętrzny pragmatyk przytomnie podpowiada, że w prawdziwym świecie mało kto ma możliwość poświęcenia kilku dni na przeglądanie po kolei całego swojego dobytku, dziękowanie każdemu przedmiotowi za jego dotychczasową służbę i zastanawianie się, czy aby na pewno jego posiadanie go uszczęśliwia.

Poza tym nie da się dokonać eliminacji niepotrzebnych rzeczy raz na zawsze. To ciągły proces. Dlatego ja stosuję metodę małych kroków. Rozprawiam się z nadmiarem stopniowo, partiami (np. dzisiaj magazyny, jutro buty, za tydzień kosmetyki), regularnie wracając do już "podbitych" terytoriów, bo po pierwsze, do niektórych decyzji trzeba dojrzeć (spoko, to nie wyścigi), a po drugie, rzeczy się niszczą, przybywają nowe, zmieniam się też ja sama, dlatego co jakiś czas sprawdzam, czy dany zbiór nadal pasuje do aktualnej mnie.


3. OD CZEGO ZACZĄĆ?

Moim zdaniem odgruzowywanie mieszkania najlepiej zacząć od czegoś łatwego, niewzbudzającego emocji i stopniowo przechodzić do rzeczy bardziej kłopotliwych (ubrania, pamiątki, książki). Kolejność może być na przykład taka:
  • Produkty przeterminowane/zepsute (jedzenie w lodówce i szafkach, kosmetyki, leki) - Tutaj nie ma co dumać, po prostu TRZEBA je wyrzucić. Zdziwisz się, ile takich rzeczy masz w domu.
  • Stare podręczniki szkolne, kserówki, notatki ze studiów - Nie, już Ci się nie przydadzą.
  • Magazyny, katalogi - Kiedy ostatnio do nich zajrzałaś? Stosy Vogue'ów wyglądają fajnie na zdjęciach z Instagrama, ale tak naprawdę tylko zawalają miejsce.
  • Pudełka po sprzętach elektronicznych - My je często zachowujemy, na wypadek gdyby ze sprzętem coś się działo i trzeba było go odesłać. NIGDY nic się nie dzieje.
  • Stare gwarancje, instrukcje obsługi - Założę się, że części tych sprzętów nawet już nie masz.
  • Duplikaty - Po co Ci dwie trzepaczki do jajek albo 5 kompletów pościeli, jeśli masz tylko jedno łóżko?
  • Durnostojki - Lubię ładne ozdoby, ale przed zbieractwem skutecznie chroni mnie moje własne lenistwo. Odkurzanie maleńkich figurek, szkatułek i wazoników to moja wizja piekła. Nie lepiej zostawić tylko kilka naprawdę ulubionych? Pomyśl, ile czasu dzięki temu zaoszczędzisz.
  • Pamiątki - Jestem dość sentymentalna i gdybym żyła w XIX wieku, to pewnie miałabym gdzieś zachomikowany pukiel włosów Dzióbka. A nie, zaraz, w sumie to mam (nie żartuję). Dlatego nie namawiam nikogo do pozbywania się albumów ze zdjęciami czy listów miłosnych. Ale kartki z wakacji od znajomych (tu zgadzam się z Marie Kondo: spełniły swoje zadanie, czyli ucieszyły Cię w dniu, kiedy przyszły, jednak na tym ich rola się skończyła) czy jakieś foldery z muzeów odwiedzonych w podróży nie są Ci do niczego potrzebne.
  • Książki - Ulubione książki, które "zmieniły Twoje życie", i/lub do których regularnie wracasz, słowniki czy inne przydatne pozycje oczywiście powinny zostać. Ale warto się zastanowić, czy część Twojej kolekcji to nie zwykłe wypełniacze półek i zbieracze kurzu. Ja pozbywam się tych książek, które: przeczytałam i mi się nie podobały, ale komuś mogą; przeczytałam i mi się podobały, ale wiem, że nie będę do nich wracać; nie przeczytałam i nie mam zamiaru czytać.
  • Ubrania, buty, dodatki - Kategorie z gatunku trudnych. Są różne szkoły. Niektórzy radzą pozbywać się wszystkiego, czego nie używało się od 6 miesięcy, roku czy 2 lat. Ja doradzam przede wszystkim szczerość wobec siebie (patrz punkt 1) i pozbywanie się: rzeczy zniszczonych, dziurawych i poplamionych (niby oczywista oczywistość, a zawsze coś takiego się w szafie ukryje), nielubianych rzeczy, których i tak nie nosisz (w sumie co one jeszcze robią w Twojej szafie?), nielubianych rzeczy, które nosisz (bo są wygodne albo po prostu się do nich przyzwyczaiłaś; wyrzuć je, inaczej nie przestaniesz w nich chodzić - coś o tym wiem), lubianych rzeczy, których nie nosisz (leżą w szafie, lubisz na nie popatrzeć, ale wiesz, że ten związek nie ma przyszłości - zwolnij miejsce na coś fajnego, czego naprawdę będziesz używać!).

4. ZNAJDUJĘ RZECZOM NOWY DOM

Co robić z niepotrzebnymi rzeczami? W mojej karierze eliminatora bardzo rzadko zdarza się, żebym coś po prostu wyrzuciła na śmietnik (musi być naprawdę zniszczone albo zepsute). Zamiast tego polecam:
  • Allegro.pl - Używam raczej do sprzedawania rzeczy cenniejszych, sprzedaż drobiazgów to gra niewarta świeczki (zamieszanie z wysyłką, do tego jeszcze opłaty za wystawienie i sprzedaż).
  • OLX.pl - Sprawdza się do sprzedaży rzeczy trudnych do wysyłki (meble, lampy stojące itd.), bo kupujący sam podjeżdża po towar. Jestem wielką fanką kategorii "Oddam za darmo" - zwykle w ciągu kilku minut po umieszczeniu ogłoszenia mam już kilkunastu chętnych (chociaż słyszałam, że ludzie czasem się rozmyślają, nie przychodzą w umówione miejsce itd., więc ponoć lepiej wystawiać choćby za symboliczną kwotę, żeby odsiać niepoważnych). Plusem jest brak jakichkolwiek opłat za wystawienie.
  • Vinted.pl - Bardzo prężnie działający serwis, na którym można sprzedawać lub wymieniać ubrania. 
  • Znajomi, rodzina - Marie Kondo uważa, że nie powinno się przerzucać swojego balastu na innych, i zamiast pytać "Czy chcesz tę rzecz?", należy pytać "Czy jest coś, czego potrzebujesz?" Jeśli nasz znajomy wymieni przedmiot, który akurat mamy na zbyciu, wtedy możemy mu go ofiarować, ale sami nie powinniśmy podsuwać mu pomysłów. Ja się z tym nie zgadzam, bo często sama nie pamiętam, że czegoś potrzebuję, albo zdaję sobie z tego sprawę dopiero wtedy, kiedy to widzę. Tak więc regularnie proponuję Siostrze moje ciuchy albo domowe gadżety (ma swój rozum i potrafi odmówić).
  • Organizacje i zbiórki charytatywne - Niektóre fundacje, domy dziecka czy domy samotnej matki prowadzą stałe lub okresowe (zwykle przed świętami) zbiórki odzieży, zabawek czy innych przedmiotów. Warto sprawdzić, czy nie ma takiego miejsca w naszej okolicy. Polecam np. zbiórki książek dla szpitali i bibliotek w całej Polsce organizowane przez Zaczytani.org  i Poczytajmi.pl albo zbiórkę ubrań Ubrania do oddania.
  • Kontenery na odzież używaną - Dobry sposób na pozbycie się starych i/lub zniszczonych ubrań (które mogą zostać sprzedane do lumpeksów lub przerobione na czyściwo przemysłowe), a czasem przy okazji również pomoc organizacjom charytatywnym, np. Fundacji Mam Marzenie. Tutaj ciekawy wpis o faktach i mitach związanych z tematem kontenerów na odzież.
  • Instagram / Facebook i inne social media - Ja często po prostu wrzucam na soje instastories informację, że mam coś do sprzedania / oddania i zwykle bez problemu znajduję chętnych.
  • Lokalne wydarzenia, sąsiedzkie wyprzedaże lub kiermasze - Tutaj również nieoceniony jest Facebook, który często podsuwa informacje o imprezach, podczas których można oddać lub sprzedać za symboliczną kwotę niepotrzebne rzeczy.
  • Sklepy i rękodzielnicy - Niektórzy sprzedawcy wykorzystują opakowania z drugiej ręki do wysyłania zamówień, np. drogeria ekologiczna Betterland, która chętnie przyjmuje pudełka, folie bąbelkowe, papier do pakowania i słoiki 0,9-1 l. Warto poszukać takich miejsc w swojej okolicy - choćby na wyżej wymienionych grupach.
  • A może da się to wykorzystać? - Niektóre rzeczy mogą nie nadawać się ani do sprzedania, ani do sprezentowania, ale zamiast je wyrzucać, można spróbować zrobić z nich użytek. Ja na przykład kremy do twarzy, z którymi się nie polubiłam, stosuję jako balsamy do ciała, jakiś czas temu zaczęłam używać na co dzień miniaturek past do zębów, których uzbierało mi się chyba ze 30 (nie było szans, żeby udało mi się wszystkie wykorzystać w podróży), a kilka sprzętów domowych (pojemniki, koszyki itp.) znalazło nowe zastosowanie w piwnicy.
  • Śmietnik - No dobra, nie wszystko da się wykorzystać albo puścić dalej w obieg, czasem nie ma rady i trzeba coś po prostu wyrzucić. Oczywiście zachęcam do sortowania odpadów i wrzucania ich do odpowiednich kontenerów. W większości supermarketów, w Żabce czy na poczcie często stoją pojemniki na baterie, a w Biedronce czy Ikei - również na żarówki i świetlówki. Polecam też różne eko-imprezy i osiedlowe "wystawki", podczas których zbierane są duże gabaryty lub elektrośmieci. W Krakowie "dziwne" odpady, takie jak płyty CD, drobna elektronika czy leki i strzykawki (te ostatnie tylko w określonych terminach) można też wrzucać do Krakowskich Eko-Pudełek.

Jeśli znacie inne kanały odprowadzające nadmiar albo sprawdzone organizacje, które przyjmują ubrania czy inne przedmioty, to koniecznie dajcie znać w komentarzach. No i oczywiście czekam na Wasze historie i sposoby na walkę ze zbędnymi rzeczami!