Wybierając wykończenie mieszkania, poszliśmy w totalny kolorystyczny minimalizm, żeby stworzyć jak najbardziej neutralne "płótno" pod nasze przyszłe wizje artystyczne. A więc zamówiliśmy jasne podłogi, białe ściany, białe drzwi i... wtedy szatan mnie podkusił i wymyśliłam, że na podłodze w łazience będą turkusowe płytki. Pomysł w zasadzie przestał mi się podobać zaraz po wprowadzce, kiedy uroiłam sobie wystrój łazienki a la stara apteka, do którego ten turkus pasował mi wybitnie średnio. Plułam sobie w brodę, czemu, ach, czemu, nie wybrałam czarnych płytek, a najlepiej czarno-białej szachownicy. Taka nieodwracalna wtopa już na samym początku zabawy w dom!
I wtedy natknęłam się na plakat z hamburgerem. Turkusowy. Mimo że postawiłam sobie za cel unikać wszelkiej pstrokacizny w mieszkaniu (mniej kolorów = wrażenie większego porządku), nagle kolorowy hamburger stał się absolutnie niezbędnym elementem wystroju kuchni. Szybka konsultacja z Dzióbkiem - jest akcept. A więc bierzemy.
Plakat okazał się jakby stworzony do naszej kuchni. Idealnie wpasował się w jej niby-kawiarniany wystrój (drewno, tablica) i jednocześnie dodał szczyptę klimatu a la przydrożny amerykański bar - wiecie, taki z filmu, w którym znudzona kelnerka, żując gumę, pyta, czy dolać jeszcze kawy.
Hamburger błyskawicznie pociągnął za sobą turkusowy wózek, który nie dawał mi spokoju, odkąd zobaczyłam go w Concept Caffè (ale przed erą hamburgera do niczego mi nie pasował). I tak zupełnie niespodziewanie turkus wyrósł na kolorystyczny leitmotiv naszej chałupy.
kubek Sherlock - BBC Shop
skrzynka po winie - Lidl
kanapa w tle - IKEA (model Backabro)
poszewka na poduszkę - H&M Home
płytki - szatan