Gdybym była Paryżem, tobym się chyba zamknęła w sobie i przeprowadziła do innego miasta. Tylu turystów! Tyle oczekiwań! Taka presja! Nawet 7-letnia siostrzenica Dzióbka na wieść o tym, że wujek z ciocią Sztywniarą wybierają się do stolicy Francji, stwierdziła tonem znawcy: "Aaaa, do miasta miłości". I jak tu żyć z taką legendą? Paryż ma po prostu przerąbane.
Nie oznacza to, że sama nie byłam naszym wyjazdem podekscytowana. Przeciwnie! Od dawna o nim marzyłam. To znaczy "marzyłam" nie w tym sensie, że miałam w pokoju czarno-białą fototapetę z Wieżą Eiffla, a w wolnych chwilach słuchałam muzyki z "Amelii" - aż tak to nie. Po prostu wiedziałam, że kiedyś MUSZĘ odwiedzić to miasto. W końcu zebrałam się w sobie i zgodnie z zasadą "Kto bogatemu zabroni?" kupiłam tanie bilety lotnicze. Nie łudziłam się jednak, że będzie jak w filmie. No, chyba że mówimy o scenie z ostatniego sezonu "Seksu w wielkim mieście", w której Carrie - Paryżanka wdeptuje w psią kupę.
A jak było? Zanim do tego przejdę, chciałabym Wam bardzo podziękować za wszystkie wskazówki, które podsuwaliście pod tym postem (oraz w mejlach i przez mojego Fejsa). Naprawdę mi się przydały w planowaniu wyjazdu i jeśli ktoś z Was wybiera się do Paryża, gorąco polecam lekturę komentarzy. A teraz do rzeczy.
OKOLICA
Moje pierwsze paryskie wrażenia? Jakby to powiedział Facebook: It's complicated. Wjeżdżaliśmy do Paryża wieczorem i kiedy z okna autokaru zobaczyłam rozświetloną panoramę miasta, nad którą górowała świecąca na pomarańczowo Wieża Eiffla, z radości zaczęłam podskakiwać w fotelu i szarpać Dzióbka za rękaw. OJEJKU, JEJKU, NAPRAWDĘ JESTEŚMY W PARYŻU! Jakieś pół godziny później miny nam jednak zrzedły (a w zasadzie to mnie, bo Dzióbek jest dość oszczędny w okazywaniu emocji, chyba że ogląda mecz), albowiem wysiedliśmy na stacji metra o elegancko brzmiącej nazwie Barbès-Rochechouart.
Kontrast pomiędzy tym, co zawsze pojawiało się w mojej głowie na hasło "Montmartre", a tym, co zobaczyłam po wyjściu z metra, delikatnie mówiąc, wytrzaskał mnie po pysku. Bo zobaczyłam scenerię żywcem wziętą z jakiegoś filmu kryminalnego. Smród jak w toi-toiu, po chodnikach i ulicach walają się śmieci, wkoło pełno typów wyglądających jak kartoteka policyjna w 3D, tu się szarpią, tam coś krzyczą, do tego ciemno, pada deszcz i do kompletu brakuje tylko zwłok wystających z kontenera na śmieci.
Do hotelu dotarliśmy na szczęście bez żadnych przygód, jednak po kilku kolejnych wizytach na tej stacji i scenach, jakich byliśmy tam świadkami (i to w biały dzień!), przezornie zaczęliśmy korzystać ze stacji Anvers, która znajdowała się w podobnej odległości od naszego hotelu, a czuliśmy się tam znacznie bezpieczniej.
Sam hotel był całkiem w porządku: czysto, darmowe wi-fi, z okna widok na białą kopułę (vel "bitą śmietanę") Bazyliki Sacré-Cœur, a do Moulin Rouge tylko kilka minut spacerkiem. Natomiast okolica... hmm, bardzo zróżnicowana. Idzie sobie człowiek śliczną brukowaną uliczką, mija ulicznych grajków, pracownie malarzy, klimatyczne kawiarenki i roztaczające nieziemskie zapachy piekarnie [głos wewnętrzny: "Ach, jak pięknie! Dokładnie tak sobie to wszystko wyobrażałam!"], nagle nieopatrznie skręca i bach! ląduje na ulicy im. Syfu z Malarią, gdzie królują zagrzybiałe salony "piękności", sklepy ze sztucznymi włosami i tandetnymi materiałami, a na oko 10-letnia dziewczynka bez żenady ściąga majtki i sika na chodniku [głos wewnętrzny: "Saaaneeepiiiiiid!!!"].
Ja wiem, że w każdym mieście są miejsca, które budzą zachwyt, i takie, w które lepiej się nie zapuszczać, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się trafić w aż tak obskurne rejony. Chyba miałam szczęście.
SZTUKA ULICY
Żeby nie było, że cały czas włóczyłam się po ulicach Paryża nieszczęśliwa i skwaszona. Nic z tych rzeczy. Owszem, o paru widokach chciałabym jak najszybciej zapomnieć, ale wiele innych wynagrodziło mi moje "estetyczne cierpienia" z nawiązką. Jeśli obserwujecie mojego fanpejdża, to na pewno wiecie, że jestem psychofanką murali, graffiti, plakatów i wszelkich dziwno-śmieszno-zaskakujących ulicznych zjawisk, które namiętnie fotografuję i kolekcjonuję w specjalnym albumie. W Paryżu miałam pod tym względem żniwa życia.
Na każdym kroku atakowały mnie radosne wytwory ulicznych artystów, m.in. CLETa - francuskiego twórcy mieszkającego obecnie we Włoszech, który za pomocą naklejek przerabia znaki drogowe w zabawne i/lub kontrowersyjne grafiki. "Zakaz wjazdu" potrafi zamienić w ludzika taszczącego deskę, a "drogę bez przejazdu" w... Jezusa na krzyżu. Pierwszy raz zmodyfikowany przez niego znak zobaczyłam w zeszłym roku w Rzymie, ale dopiero dzięki jednemu z komentarzy dowiedziałam się, kim jest autor i że jest to część szerszej działalności. Kilka dni temu trafiłam na bardzo ciekawy wywiad z artystą - jeśli interesują Was te klimaty, to gorąco polecam.
W Paryżu prężnie działa również Invader - inny Francuz o równie ciekawej i wąskiej specjalizacji. Za pomocą kafelkowych potworków inspirowanych popularną w latach 80. grą komputerową Space Invaders dokonuje "inwazji" przestrzeni miejskich na całym świecie. Jeśli jeszcze nie widzieliście, koniecznie obejrzyjcie film "Wyjście przez sklep z pamiątkami" - świetny dokument (?) o ulicznych artystach, w tym m.in. Banksym i właśnie Invaderze.
ZWIEDZANIE
No dobra, ja tu się rozpisuję o śmieciach na ulicy i "bazgrołach" na ścianach, a co z Wieżami Eiffla, Luwrami i innymi Champs-Élysées? Oczywiście że nie byłabym sobą, gdybym nie zaliczyła wszystkich "punktów obowiązkowych".
Skuszeni wizją nieziemskich oszczędności, zainwestowaliśmy w kartę Paris Museum Pass (nie mylić z The Paris Pass - to zupełnie co innego), ważną przez 4 dni (jest też opcja 2- i 6-dniowa). Rzeczywiście, dzięki niej zaoszczędziliśmy kilkanaście euro na osobę plus sporo czasu w kolejkach. Niestety, budowle sakralne nie mają osobnego szybkiego wejścia dla posiadaczy karty i tam swoje musieliśmy potulnie odstać. OK, z tym "potulnie" to lekka przesada, bo drugiego dnia mieliśmy wybitnie kolejkowy dzień i szczerze mówiąc, dostawałam już szału. Najpierw dobre 40 minut w kolejce na Wieżę Eiffla (której karta tak czy inaczej nie obejmuje), potem pół godziny w kolejce do Katedry Notre-Dame, potem kolejne pół godziny, żeby wejść na wieżę Katedry Notre-Dame (bo to osobne wejście), a potem jeszcze pół godziny do kaplicy Sainte-Chapelle... Starałam się być kwiatem lotosu, ale było naprawdę ciężko.
Co zrobiło na mnie największe wrażenie? Na pewno Muzeum Orsay. I nie chodzi mi tyle o wystawione tam obrazy i rzeźby, ale o sam budynek, który dawniej był... dworcem kolejowym. Nie mogłam się napatrzeć na to piękne wnętrze, przeszklony sufit i ogromny, ociekający zdobieniami zegar. Jeśli kiedyś będę miała swój dworzec, to właśnie tak go sobie urządzę!
Jeżeli lubicie sztukę nowoczesną, zdecydowanie polecam wizytę w Centrum Pompidou. Można się podziwować, pozachwycać, czasem skrzywić i prychnąć z wyższością ("aha, spoko, białe płótno na białej ścianie - no szaaał"). Sam budynek, z tymi wszystkimi kolorowymi rurami i rusztowaniami otaczającymi go z zewnątrz wygląda absolutnie fantastycznie (dosłownie i w przenośni).
Czarnym koniem naszego programu zwiedzania okazała się dzielnica La Défense. Co za miejsce! Pamiętacie "Jetsonów"? Taką bajkę Hanna-Barbera o rodzince żyjącej w przyszłości? Przysięgam, że czułam się tam jak postać z tej kreskówki. Albo z jakiegoś "Matriksa". Pierwsze, co uderza po wyjściu z metra, to niesamowita cisza, bo dzielnica jest całkowicie wyłączona z ruchu kołowego. Dookoła wielkie szklane wieżowce o futurystycznych kształtach, nowoczesne fontanny i beton, beton, beton. Chodziliśmy z Dzióbkiem z rozdziawionymi paszczami i powtarzaliśmy w kółko: "Aaale dziiiwnie!" Szczególnie niesamowite wrażenie robi wielki, nowoczesny łuk Grande Arche, spod którego roztacza się wręcz kosmiczny widok na całą dzielnicę i stojący w oddali, dokładnie naprzeciwko, Łuk Triumfalny.
Podczas wyjazdu udało mi się zobaczyć panoramę Paryża niemal z każdego możliwego punktu widokowego: z wieży Katedry Notre-Dame, Wieży Eiffla, wzgórza Sacré-Cœur i Łuku Triumfalnego. Najbardziej polecam trawniczek pod Sacré-Cœur - można się wygodnie rozłożyć, odetchnąć i spokojnie ponapawać widokami.
Jeśli komuś przyszłoby do głowy zdobywać Wieżę Eiffla schodami, to zdecydowanie odradzam. My wjechaliśmy na szczyt windą, ale schodząc później na dół, mijaliśmy śmiałków wspinających na górę i wszyscy wyglądali, jakby mieli za chwilę zejść - z tego świata. Po zwiedzaniu Wieży mieliśmy zaplanowany "romantyczny" piknik na Polach Marsowych. Ponieważ wyczytałam gdzieś, że w pobliżu jest mało sklepów spożywczych, przezornie zrobiliśmy zakupy wcześniej. Błąd. Na Wieżę nie można wnosić szklanych butelek i przy bramce strażnicy skonfiskowali nam kupioną specjalnie na tę okazję butelkę wina. Uczcie się na naszych błędach.
Przedostatniego dnia całkiem przyjemne popołudnie spędziliśmy na Cmentarzu Père Lachaise (yyy, "przyjemnie" na cmentarzu? tak, wiem, że brzmi to trochę dziwnie). Sam cmentarz jest bardzo klimatyczny, ale uprzedzam, że odnalezienie "sławnych grobów" wcale nie jest takie łatwe. Ponoć czasem dostępne są mapy, ale tym razem w punkcie informacyjnym była tylko kartka z nabazgranym wyraźnie zirytowaną ręką napisem: "NO MAPS!!!!" My poradziliśmy sobie tak, że zrobiliśmy telefonem zdjęcie mapy umieszczonej na tablicy przy wejściu. Ciekawie było obserwować zachowania i ślady zostawiane przy grobach przez wielbicieli twórczości spoczywających tam osób. Na drzewach wokół grobu Jima Morrisona ludzie wypisują fragmenty jego piosenek, grób Oscara Wilde'a pokryty jest odciskami ust fanek, na grobie Marcela Prousta znaleźliśmy kartkę wyrwaną z jego książki i liściki z podziękowaniami od czytelników, a mijając jednego gościa przy grobie Edith Piaf, usłyszeliśmy, że słucha na telefonie "Non, je ne regrette rien". Zdecydowanie nie jest to typowy cmentarz.
Podejrzewałam, że słynne i jakże fotogeniczne francuskie makaroniki zupełnie mi nie podejdą, i nie pomyliłam się. Nie wiem, może wybrałam nie ten sklep, co trzeba, ale były tak słodkie, że po prostu nie dało się tego zjeść. Za to francuskie piekarnio-cukiernie to czysty obłęd. Zażeraliśmy się pain au chocolat, rogalikami, bagietkami i innymi wypiekami z okolicznych zakładów, które nie dość, że przepyszne, to w dodatku naprawdę tanie.
Absolutnym odlotem okazały się też "najlepsze naleśniki w Paryżu", które poleciła mi Styledigger, a które kiedyś poleciła jej jedna z czytelniczek (nie ma jak blogowa poczta pantoflowa). Dostałam instrukcję, żeby szukać małej budki z panem naleśnikarzem naprzeciwko bramy Ogrodu Luksemburskiego od strony Boulevard Saint-Michel. Znaleźliśmy ją bez problemu. Lista składników do wyboru była tak długa, że bałam się, że umrzemy z głodu, zanim podejmiemy jakąś decyzję, ale jakoś się udało, pan uwinął się migiem i mogliśmy zrobić sobie minipiknik w Ogrodzie Luksemburskim. Paryskie ogrody to w ogóle super sprawa. Czas płynie w nich jakby wolniej, ludzie się relaksują, zajadają lunch ze znajomymi, czytają książki, wylegują się na krzesłach, które można sobie dowolnie ustawiać i przenosić, gdzie komu wygodnie (nie to co nasze wbetonowane ławki), normalnie atmosfera jak w jakimś wakacyjnym kurorcie.
Jeśli komuś przyszłoby do głowy zdobywać Wieżę Eiffla schodami, to zdecydowanie odradzam. My wjechaliśmy na szczyt windą, ale schodząc później na dół, mijaliśmy śmiałków wspinających na górę i wszyscy wyglądali, jakby mieli za chwilę zejść - z tego świata. Po zwiedzaniu Wieży mieliśmy zaplanowany "romantyczny" piknik na Polach Marsowych. Ponieważ wyczytałam gdzieś, że w pobliżu jest mało sklepów spożywczych, przezornie zrobiliśmy zakupy wcześniej. Błąd. Na Wieżę nie można wnosić szklanych butelek i przy bramce strażnicy skonfiskowali nam kupioną specjalnie na tę okazję butelkę wina. Uczcie się na naszych błędach.
Przedostatniego dnia całkiem przyjemne popołudnie spędziliśmy na Cmentarzu Père Lachaise (yyy, "przyjemnie" na cmentarzu? tak, wiem, że brzmi to trochę dziwnie). Sam cmentarz jest bardzo klimatyczny, ale uprzedzam, że odnalezienie "sławnych grobów" wcale nie jest takie łatwe. Ponoć czasem dostępne są mapy, ale tym razem w punkcie informacyjnym była tylko kartka z nabazgranym wyraźnie zirytowaną ręką napisem: "NO MAPS!!!!" My poradziliśmy sobie tak, że zrobiliśmy telefonem zdjęcie mapy umieszczonej na tablicy przy wejściu. Ciekawie było obserwować zachowania i ślady zostawiane przy grobach przez wielbicieli twórczości spoczywających tam osób. Na drzewach wokół grobu Jima Morrisona ludzie wypisują fragmenty jego piosenek, grób Oscara Wilde'a pokryty jest odciskami ust fanek, na grobie Marcela Prousta znaleźliśmy kartkę wyrwaną z jego książki i liściki z podziękowaniami od czytelników, a mijając jednego gościa przy grobie Edith Piaf, usłyszeliśmy, że słucha na telefonie "Non, je ne regrette rien". Zdecydowanie nie jest to typowy cmentarz.
JEDZENIE
Podejrzewałam, że słynne i jakże fotogeniczne francuskie makaroniki zupełnie mi nie podejdą, i nie pomyliłam się. Nie wiem, może wybrałam nie ten sklep, co trzeba, ale były tak słodkie, że po prostu nie dało się tego zjeść. Za to francuskie piekarnio-cukiernie to czysty obłęd. Zażeraliśmy się pain au chocolat, rogalikami, bagietkami i innymi wypiekami z okolicznych zakładów, które nie dość, że przepyszne, to w dodatku naprawdę tanie.
Absolutnym odlotem okazały się też "najlepsze naleśniki w Paryżu", które poleciła mi Styledigger, a które kiedyś poleciła jej jedna z czytelniczek (nie ma jak blogowa poczta pantoflowa). Dostałam instrukcję, żeby szukać małej budki z panem naleśnikarzem naprzeciwko bramy Ogrodu Luksemburskiego od strony Boulevard Saint-Michel. Znaleźliśmy ją bez problemu. Lista składników do wyboru była tak długa, że bałam się, że umrzemy z głodu, zanim podejmiemy jakąś decyzję, ale jakoś się udało, pan uwinął się migiem i mogliśmy zrobić sobie minipiknik w Ogrodzie Luksemburskim. Paryskie ogrody to w ogóle super sprawa. Czas płynie w nich jakby wolniej, ludzie się relaksują, zajadają lunch ze znajomymi, czytają książki, wylegują się na krzesłach, które można sobie dowolnie ustawiać i przenosić, gdzie komu wygodnie (nie to co nasze wbetonowane ławki), normalnie atmosfera jak w jakimś wakacyjnym kurorcie.
PARLEZ-VOUS FRANÇAIS?
Oprócz samego miasta i tych wszystkich fantastycznych rzeczy, które planowałam w nim zobaczyć, wizyta w Paryżu cieszyła mnie jeszcze z jednego powodu: języka. Francuskiego uczyłam się długo (jakieś 10 lat), aczkolwiek niezbyt intensywnie (jak to w szkole) i bez większych sukcesów (zatrzymałam się gdzieś na poziomie średnio zaawansowanym). Stwierdziłam jednak, że skoro pierwszy raz w życiu trafia mi się okazja, żeby poużywać tego języka w jego naturalnym środowisku, to grzechem byłoby nie skorzystać. Tym bardziej że wszędzie spotykałam się z opinią, że Francuzi nie lubią i nie chcą mówić po angielsku. Sytuacja wręcz idealna!
Przez 2 tygodnie przed wyjazdem odświeżałam francuski, ćwicząc zwroty pierwszej blogerskiej potrzeby, takie jak: "Czy macie wi-fi?" oraz: "Jakie jest hasło do wi-fi?" Kiedy po wyjściu z samolotu podeszłam na stoisko firmy autokarowej i wyrecytowałam: Deux billets, s'il vous plaît, a pani bez mrugnięcia okiem podała mi dwa bilety, urosłam jakieś 5 centymetrów, a na mojej głowie pojawił się niewidzialny beret z antenką. Jestę Francuzką!
Okazało się, że z tego, co napisane (oznaczenia na ulicach, reklamy, komunikaty w witrynach sklepowych, a nawet opisy eksponatów w Luwrze), o dziwo, rozumiem całkiem sporo. Jednak za każdym razem, kiedy miałam coś powiedzieć, stresowałam się jak na egzaminie i przyznaję, że byłam mocno rozczarowana tym, że moi rozmówcy wydawali się zupełnie nie doceniać mojego wysiłku. Ja się produkowałam, cała przejęta, a oni po prostu podawali żądaną rzecz albo pytali znudzonym głosem: "Na miejscu czy na wynos?" Żadnego: "Mon Dieu, mademoiselle mówi po francusku! Ależ fantastycznie! I w ogóle co za akcent - oh, la la!"
Koniec końców, angielski jednak też mi się przydał. Po kilku przygodach z gatunku: ja o coś pytam po francusku (sukces), rozmówca mnie rozumie (sukces), ale ja kompletnie nie rozumiem, co mi tłumaczy w odpowiedzi (porażka), w niektórych sytuacjach odpuszczałam sobie zgrywanie poligloty. I jakoś nikt z tego powodu na mnie nie fukał. A nawet często osoby, które zagadywałam po francusku, widząc, że mają do czynienia z turystką, same przechodziły na angielski. Mnie w pewnym momencie wszystko zaczęło się już mieszać, czego efektem były kwiatki takie jak przy wejściu do Sainte-Chapelle, kiedy na dźwięk piszczącej bramki wskazałam na moje nabijane ćwiekami buty i powiedziałam do strażnika, że that's probably the chaussures.
Tak czy siak, muszę przyznać, że choć nigdy nie miałam serca do francuskiego, to podczas tego wyjazdu udało mu się trochę mnie zaczarować. Czy coś z tego będzie? No cóż, prawda jest taka, że zawsze jak pojadę za granicę, natychmiast chcę się uczyć języka danego kraju. Zwykle mi przechodzi, istnieje jednak nikła szansa, że w tym przypadku będzie inaczej, bo - w przeciwieństwie do czeskiego czy hiszpańskiego - jakieś tam podstawy mam, więc plan nauki (choćby takiej samodzielnej) nie wydaje się zupełnie nierealny. Będę trzymać za siebie kciuki.
Podsumowując: Zdecydowanie moja pierwsza wizyta w Paryżu była arcyciekawa, chociaż nie mogę powiedzieć, że straciłam głowę dla tego miasta i że wróciłam totalnie zakochana. Słyszałam jednak, że Paryż w pełni pokazuje, na co go stać, dopiero na drugiej albo i trzeciej randce, a więc... à bientôt!
***
Podsumowując: Zdecydowanie moja pierwsza wizyta w Paryżu była arcyciekawa, chociaż nie mogę powiedzieć, że straciłam głowę dla tego miasta i że wróciłam totalnie zakochana. Słyszałam jednak, że Paryż w pełni pokazuje, na co go stać, dopiero na drugiej albo i trzeciej randce, a więc... à bientôt!