21 kwietnia 2017

#SztywniaraCzyta: Mit urody

Idzie lato. Nadchodzi TEN czas. Lada chwila magazyny i portale zaczną nas dźgać wirtualnym paluchem w bok i z niesmakiem pytać, czy ten blady miękisz zasługuje aby na miano beach body. Oraz polecać diety, smarowidła i ćwiczenia, które sprawią, że nie będzie nam wstyd pokazać się na plaży. Sama podczas pisania tego tekstu dostałam od pewnej marki propozycję otrzymania dietetyczno-treningowego pakietu, który pomoże mi "przygotować ciało na lato". Myślę, że nie mogłam wybrać lepszej pory na polecenie dzisiejszej książki.


MIT URODY
Naomi Wolf
Wydawnictwo Czarna Owca

Mit urody, Naomi Wolf

Niby każdy średnio rozgarnięty człowiek zdaje sobie sprawę, że atakujący nas ze wszystkich stron "ideał kobiecego piękna" to jeden wielki szwindel. Przeciętna kobieta nigdy nie będzie wyglądać jak modelka z magazynu. Nawet modelka z magazynu nie wygląda jak modelka z magazynu. Wiemy, że obrazy, do których się porównujemy, są wyfotoszopowane na dziesiątą stronę i stanowią raczej pewną fantazję na temat kobiecości niż odzwierciedlają rzeczywistość. Niby to wszystko wiemy, a jednak cały czas się na to nabieramy, jesteśmy z siebie niezadowolone i gonimy ten nieosiągalny ideał. Dlaczego tak jest? Komu na tym zależy? Jak to wpływa na pozycję kobiet w społeczeństwie? Czy możemy się jakoś z tego konkursu piękności wypisać? I czemu właśnie nabrałam ochoty na czipsy? O tym jest Mit urody Naomi Wolf.

Książka ukazała się w 1990, więc prawie 30 lat temu (w 2002 została uzupełniona o nowy wstęp autorki, a wstęp do polskiego wydania z 2014 roku napisała Kinga Dunin), jednak nadal jest zaskakująco aktualna. Naomi Wolf porównuje społeczne oczekiwania dotyczące kobiecego wyglądu do żelaznej dziewicy - średniowiecznego narzędzia tortur, które miało postać metalowego sarkofagu z namalowaną na wieku piękną dziewczyną oraz metalowymi kolcami w środku. Po zamknięciu ofiary wewnątrz kolce wbijały się w jej ciało, powodując śmierć (ewentualnie, w wersji bez kolców, powolne konanie z głodu). Zdaniem autorki dziś same pakujemy się do podobnej "żelaznej dziewicy", próbując za wszelką cenę dopasować się do obowiązującego wzorca poprzez odchudzanie (a właściwie głodzenie się, bo ponoć dzienne racje żywieniowe w amerykańskich klinikach dietetycznych są porównywalne z tymi w obozach koncentracyjnych), poddawanie się bolesnym zabiegom i niebezpiecznym operacjom plastycznym, czy po prostu marnowanie mnóstwa czasu, energii i pieniędzy na kosmetyki i czynności upiększające.

Okej, już widzę, jak część z Was przewraca oczami, że oto znowu jakaś rąbnięta feministka chce, żeby kobiety paradowały zaniedbane, bez makijażu, z owłosionymi nogami i najlepiej w jakichś bezkształtnych workach. Nie, zupełnie nie o to chodzi. Autorka podkreśla, że wcale nie odrzuca mody ani kosmetyków (które przecież są także źródłem przyjemności). Pisze wyraźnie: "Nie atakuję nic, co sprawia, że kobiety czują się dobrze, atakuję tylko to, przez co czujemy się źle". Proste? Nie do końca. No bo jak odróżnić własne preferencje od tych narzuconych? Jeśli nawet głupie buty, które z początku uważamy za paskudztwo, pod wpływem mody i sprytnego marketingu potrafią stać się dla nas obiektem pożądania (coś o tym wiem), to co dopiero jest w stanie z naszym mózgiem zrobić moda na określony wygląd (oraz zachowanie), która jest nam wpajana od dzieciństwa?

Zdaniem Naomi Wolf producenci kosmetyków, firmy dietetyczne i chirurdzy plastyczni wypaczają samopostrzeganie kobiet i utrzymują je w stanie nienawiści do własnego ciała. Logiczne, skoro ich przychody zależą od tego, jak bardzo jesteśmy niezadowolone z tego, jak wyglądamy. Nienawidzimy zatem siebie i nienawidzimy innych kobiet.

Myślenie zgodne z mitem urody zaleca nam traktować się nawzajem jak potencjalne przeciwniczki, chyba że chodzi o przyjaciółki. Spojrzenie, jakim obce kobiety lustrują się nawzajem, mówi wszystko: jest szybkie, z góry na dół, szorstkie, nieufne, chwytające w lot wizerunek bez wzięcia pod uwagę samej osoby; buty, umięśnienie, makijaż są skrupulatnie zapamiętywane, lecz spojrzenie jedynie odbija się od tej drugiej. Kobiety skłonne są do żywienia do siebie nawzajem urazy, jeśli wyglądają zbyt "dobrze", lub do ignorowania się, gdy wyglądają zbyt "źle".

Której z nas nie zdarzyło się oceniać innych kobiet w tramwaju albo plotkować o wyglądzie koleżanek z pracy? Która z nas sama nie była przedmiotem takiej "życzliwej" krytyki? Jak byśmy nie wyglądały, zawsze znajdzie się ktoś, kto wskaże nam, co mogłybyśmy w naszym wyglądzie poprawić. A już na pewno to zrobi, jeśli akcja rozgrywa się w internecie. Jakiś czas temu jedna z blogerek wrzuciła zdjęcie z wakacji w kostiumie kąpielowym. Pod spodem zaraz kilka dziewczyn poradziło jej, że powinna pochodzić na siłkę i porobić przysiady, bo jej tyłek nie spełnia ogólnie przyjętych standardów jędrności. Pod zdjęciem butów innej blogerki ktoś skrytykował wygląd jej nóg. Czyżby, bezczelna, zapomniała je ogolić? Nie, komentatorkę obrzydziły maleńkie czerwone kropeczki po depilacji. Czyli przewinieniem blogerki był sam fakt, że w ogóle na jej ciele rosną włosy! Pamiętam, jak po premierze filmu Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy kilku mądrali oceniło, że w porównaniu z Harrisonem Fordem i Markiem Hamillem Carrie Fisher "brzydko się zastarzała" (księżniczka Leia  odparowała na Twitterze: "Mężczyźni nie starzeją się lepiej niż kobiety. Im po prostu wolno się starzeć"). Mit urody to też niezwykle skuteczne narzędzie dyskredytowania działaczek feministycznych i polityczek:

Koncentrując uwagę na powierzchowności liderek ruchu kobiecego, możemy je zignorować jako zbyt ładne lub zbyt brzydkie. Chodzi o to, by zapobiec identyfikacji kobiet z feministycznymi postulatami. Jeśli kobieta zabierająca publicznie głos jest określana jako zbyt "ładna", staje się wówczas zagrożeniem, rywalką lub po prostu nie może być brana na poważnie. Gdy z kolei szydzi się z niej jako ze zbyt "brzydkiej", inne kobiety ryzykują bycie wyśmianymi w ten sam sposób, jeżeli zidentyfikują się z tym, o co walczy.

Czy na to szaleństwo jest jakieś lekarstwo? Może po prostu wystarczy to olać? Powiedzieć: "ja się w to nie bawię" i już. Nie do końca, bo nawet jeśli my mamy gdzieś, co inni sądzą na temat naszego wyglądu, wpływa to na to, jak nas traktują (w szkole, pracy, mediach czy polityce). Naomi Wolf widzi jednak rozwiązanie:

Gdyby kobiety nie wzmacniały mitu urody, używając go przeciwko sobie nawzajem, stałby się bezsilny. To przykra prawda. Każda kobieta, która chce przekroczyć mit, potrzebuje wsparcia wielu kobiet. Najtrudniejsza, lecz także najbardziej konieczna zmiana nie dotyczy więc mężczyzn ani mediów, lecz właśnie kobiet i tego, jak postrzegamy inne kobiety i jak się wobec nich zachowujemy.

Słowem: kobieca solidarność i poszanowanie cudzych wyborów, nawet jeśli same dokonujemy zupełnie innych. I może jestem zbytnią optymistką, ale wydaje mi się, że po 30 latach od pierwszego wydania książki powoli coś się zaczyna w tej sprawie zmieniać. Marki w swoich kampaniach zaczynają dostrzegać kobiety poza rozmiarami 34-36, rośnie w siłę ruch body positive, dziewczyny w mediach społecznościowych dumnie prezentują swoje fałdki, rozstępy, owłosione pachy, blizny i zmarszczki. I bardzo mi się ta cielesna wolna amerykanka podoba!

Ogólnie Mit urody to nie jest lektura z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych. Autorka porusza w niej wiele skomplikowanych i trudnych tematów, takich jak praca, religia, seks, media, przemoc, starość czy anoreksja. W książce roi się od faktów historycznych, filozoficznych rozważań, przypisów i danych dotyczących głównych beneficjentów mitu urody, czyli przemysłu dietetycznego, kosmetycznego oraz operacji plastycznych. Ja tę książkę męczyłam przez kilka miesięcy i choć zdarzało mi się marszczyć czoło przy niektórych teoriach spiskowych, to naprawdę się cieszę, że ją przeczytałam. I Was też do tego zachęcam. A jeśli kiedyś na Instagramie natraficie na moją owłosioną pachę, będziecie wiedziały, kogo za to winić.

7 kwietnia 2017

Bileciki do kontroli!

Jak ja lubię zestawy, które wywołują u mnie taką orgię skojarzeń! Nie wiadomo, czy zaraz pobiegnę na tajne komplety, zacznę wlepiać mandaty za jazdę na gapę, odśpiewam piosenkę ze "Skrzypka na dachu", czy rozpocznę jakąś rewolucję. A to wszystko dzięki jednej małej czapce w stylu konduktorskim. Od jakiegoś czasu czułam, że to może być model dla mnie, i rzeczywiście, kiedy tylko ją przymierzyłam, doznałam dziwnie znajomego wrażenia, jakby już kiedyś coś takiego występowało na mojej głowie. Dopiero po kilku dniach mnie olśniło, że to dlatego, że ten fason bardzo przypomina czapkę harcerską, którą nosiłam sto lat temu, młodą druhenką będąc.

Ale czapka czapką, pomówmy lepiej o moim nowym lansiarskim plecaczku. Nie pamiętam już, kiedy zobaczyłam go na ulicy po raz pierwszy, ale w ciągu paru lat od "o, spoko plecak" płynnie przeszłam do "aaaaaaa, muszę go mieć!" Od grudnia zastanawiałam się, jaki kolor wybrać (jest milion opcji) i w końcu, totalnie przewidywalnie, poszłam w granat (od dzisiaj, jeśli ktoś zapyta mnie o mój ulubiony kolor, będę odpowiadać linkiem do tego posta).

Co sprawiło, że zachorowałam na Kankena? Najpierw spodobał mi się ten harcersko-włóczykijowaty styl, kompaktowy kształt i uroczy lisek w logo. Potem, kiedy trochę o nim poczytałam, okazało się, że jest nie tylko ładny, ale w dodatku bardzo praktyczny, a to kombinacja cech, obok której nie potrafię przejść obojętnie. Albowiem Kanken jest wytrzymały i wodoodporny (do pewnego stopnia); jego zamek chodzi w obie strony i rozsuwa się prawie do końca, zapewniając łatwy dostęp nawet do rzeczy z samego dna; po bokach ma dwie kieszonki idealne na butelkę wody, okulary przeciwsłoneczne czy inne drobiazgi, które często się wyjmuje i chowa; lisek jest odblaskowy (bądź widoczny na drodze!); w kieszeni od strony pleców jest gąbka/pianka usztywniająca, którą można wyciągnąć i użyć jako "poddupnika" na zimnej lub wilgotnej powierzchni (znam kilka osób, które ją wyrzuciły, bo myślały, że to część opakowania, więc uczulam); a do tego, jak demonstrują na YouTube vlogerki z całego świata (a ja mogę potwierdzić), mimo stosunkowo niewielkich rozmiarów (mowa o wersji klasycznej) mieści zadziwiająco dużo. Oprócz tego jest lekki jak piórko i bardzo wygodny (naprawdę można zapomnieć, że ma się go na plecach). Kiedy roweruję, wożę go w koszyku, i dużym plusem jest to, że w razie większych zakupów, kiedy koszyk jest wypełniony po brzegi, mogę go zarzucić na plecy (jazda z dyndającą torbą na ramieniu w analogicznych sytuacjach do najwygodniejszych nie należała). No i nie powiem, bierze mnie ta cała historyjka o tym, jak to pierwszy Kanken powstał w latach 70. z misją poprawy stanu kręgosłupów szwedzkich uczniów, okazał się hitem i w praktycznie niezmienionej formie przetrwał do dziś (ponoć niektórzy Szwedzi nadal noszą plecaki, z którymi ponad 20 lat temu maszerowali do szkoły).

No dobra, a czy to cudo ma w ogóle jakieś minusy? Na pewno cena nie jest zbyt zachęcająca, bo ponad 3 stówy za materiałowy plecak bez podszewki to jednak sporo. Zauważyłam też, że mój kolor dość łatwo się brudzi, tzn. przy zetknięciu z jasną ścianą czy lekko zakurzoną powierzchnią od razu pojawiają się na nim białe ślady. I niestety, nie da się tego po prostu wytrzepać, jak w przypadku dżinsów czy innej tkaniny, tylko trzeba przejechać wilgotną gąbką (przy okazji, ważna sprawa: Kankena nigdy nie pierzemy w pralce! tutaj filmik z instrukcją usuwania zabrudzeń). Tak sobie myślę, że może szary kolor byłby pod tym względem najmniej kłopotliwy? Jeśli macie jakieś doświadczenia, dajcie znać.

Fjallraven Kanken
Fjallraven Kanken
Fjallraven Kanken
Fjallraven Kanken
Fjallraven Kanken
Fjallraven Kanken
czapka (jak każde nakrycie głowy, musiałam ją trochę zmniejszyć) - Menil / Zalando
szalik - ciucholand
płaszcz - Lee
dżinsy - Lee
plecak - Fjallraven Kanken
sztyblety - Ecco