Kiedy na dworze zimno, cimno i smog, nic tak nie poprawia humoru jak oglądanie cudzych zdjęć ze słonecznej plaży! Taaa... Dobrze wiem, że takie widoki bywają bolesne, ale mam nadzieję, że zaciśniecie zęby i jakoś przeżyjecie moją relację z Krety. Na pocieszenie powiem Wam, że to były nasze pierwsze prawdziwe wakacje od 3 lat, a w dodatku zaliczyliśmy na nich kilka kosztownych wtop. Lepiej? No to lecimy.
OL EKSKJUZMI
Do tej pory zawsze organizowaliśmy wyjazdy samodzielnie, ale tym razem zdecydowaliśmy się na opcję all inclusive (która od przeczytania pewnego komentarza na FB już zawsze będzie dla mnie "ol ekskjuzmi"). Dlaczego? Bo byliśmy naprawdę zmęczeni i chcieliśmy, żeby ktoś się nami po prostu zajął. Wiecie, żebyśmy nie musieli kombinować, jak się dostać z lotniska do hotelu albo zastanawiać się, gdzie i co będziemy każdego dnia jeść. No i żeby była plaża. I basen.
Szybko okazało się jednak, że trochę przeholowaliśmy z tym naszym "hura, możemy wyłączyć myślenie!". W zasadzie okazało się to jeszcze przed wyjazdem. O 22:00 cudem zorientowałam się, że nasz wylot, który miał być o 4:00 rano, został przesunięty na 3:00. A busa z Krakowa na lotnisko w Katowicach mieliśmy zarezerwowanego na 00:30, czyli po zmianie wylotu - za późno. I oczywiście nie było wcześniejszych. Piękny początek! Żeby było śmieszniej, cały dzień spędziliśmy w iście greckim trybie siga, siga (powoli, powoli), ciesząc się, że mamy tyle czasu i możemy się ogarnąć i spakować na spokojnie, bez spiny i paniki. A tu nagle taka SPINA I PANIKA! Koniec końców zdążyliśmy i teraz jesteśmy bogatsi w wiedzę, ile kosztuje taksówka z Krakowa na lotnisko w Katowicach. 250 zł.
Fortuna jednak naprawdę kołem się toczy i na miejscu czekała nas miła niespodzianka: zamiast pokoju, który zarezerwowaliśmy, dostaliśmy lepszy, z prywatnym basenem! Normalnie "elity z Manhattanu, xoxo". Żyć, nie umierać: ładne wnętrze, plaża przy samym hotelu, cisza i spokój (hotel tylko dla dorosłych), nieograniczona możliwość dryfowania na pączku, a do tego regularne posiłki (największym bólem po powrocie - oprócz pogody - było to, że rano w naszej kuchni nie czekały na nas dwa stoły tostów, jajeczniczek, rogalików i innych smakołyków). Człowiek naprawdę błyskawicznie przyzwyczaja się do luksusów.
CO SŁYCHAĆ NA MIEŚCIE?
O ile hotel (Ammos Beach Hotel) spełnił, a nawet przekroczył nasze oczekiwania, o tyle miejscowość Malia, w której się znajdował, cóż... nie wywołała naszych zachwytów. Pewnie dlatego, że do tej pory bujaliśmy się po dużych miastach (Paryż, Rzym, Lizbona, Porto), w których zawsze było sporo do zobaczenia, a tutaj mieliśmy raptem dwie ulice na krzyż ze straganami i barami (w większości zamkniętymi w październiku), bo największą i w sumie jedyną atrakcją miasteczka była plaża.
W ogóle jeśli chodzi o krajobraz pozaplażowy, to podczas jazdy autokarem z jednej strony cieszył mnie widok palm, drzew oliwnych i ogólna zieloność, ale z drugiej - dziwił ogrom niedokończonych budynków ze sterczącymi prętami zbrojeniowymi. Okazało się, że to grecki sposób na obejście przepisu mówiącego, że podatki płaci się tylko od budynków dokończonych: wielu sprytnych Greków po prostu udaje, że ich domy cały czas są "w budowie". To oczywiście nie przeszkadza im mieszkać w wykończonych częściach (tłumacząc, że kolejne piętro powstanie później), a nawet prowadzić w nich hoteli (niektóre miały szyldy przyczepione do tych wystających prętów!).
Drugą rzeczą, która mnie zdziwiła, było zagęszczenie sklepów z futrami na kilometr kwadratowy. Po co futra w kraju, w którym w drugiej połowie października jest 25 stopni, a zimą temperatura rzadko spada poniżej 10? Tej zagadki nie udało mi się rozwiązać, ale wiele szyldów oprócz greckiej i angielskiej wersji miało również rosyjską, więc może na eksport?
Za to zdecydowanie pozytywnym elementem krajobrazu były panele słoneczne i wiatraki. Od przewodniczki dowiedzieliśmy się, że aż 30% energii na Krecie pochodzi ze źródeł odnawialnych. Niezły wynik!
GROTA ZEUSA, LABIRYNT MINOTAURA, WYSPA TRĘDOWATYCH
Mieliśmy plan, żeby część urlopu spędzić w trybie "jajko sadzone", czyli leżąc i się smażąc, ale cały tydzień plażowania to by było jednak dla nas za wiele. Zwiedzanie też musiało być! Wykupiliśmy więc 3 całodniowe wycieczki u organizatora, ponownie ciesząc się, że nie musimy się martwić logistyką, bo ktoś nas zawiezie, oprowadzi i przywiezie. Co może pójść nie tak? Ano na przykład to, że przyjdziemy na miejsce zbiórki o 8:30, podczas gdy odjazd był o 7:30. No ja pierdzielę, CO SIĘ DZIEJE?! Człowiek na chwilę przestaje być czujnym, zorganizowanym turystą (Dzióbek powiedziałby nawet, że control freakiem) i od razu zalicza wtopę za wtopą! Nigdy w życiu nic takiego mi się nie przydarzyło! No ale cóż, wsiedliśmy w taksówkę, zakrzyknęliśmy niczym w filmie akcji: "Za tym autokarem... który odjechał godzinę temu" i 55 euro później dołączyliśmy do naszej grupy w pałacu w Knossos.
Nie licząc naszego kosztownego gapiostwa, tzw. "wycieczki fakultatywne" okazały się bardzo udane. Przyznam, że wcześniej patrzyliśmy trochę z politowaniem na zorganizowane grupy z przewodnikiem, bo my tacy niezależni i samodzielni podróżnicy, a oni to pewnie sztampa i "jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w Belgii". A teraz wydaje mi się, że jednak sporo straciliśmy, zwiedzając muzea czy ruiny na własną rękę, bo wszystkie nasze pilotki tak fantastycznie opowiadały o zabytkach i codziennym życiu w Grecji, że było to zupełnie inne, dużo ciekawsze doświadczenie niż zwiedzanie z książkowym przewodnikiem w dłoni.
Zwiedziliśmy m.in. płaskowyż Lasithi i górską jaskinię Dikteon, w której według legendy urodził się Zeus. 20 minut spacerkiem pod górę nie było zbyt męczące nawet dla człowieka z zerową kondycją (czyli mnie), ale kiedy na górze jedna pani stwierdziła, że naprawdę nie wie, "jak ta baba w ciąży tu wlazła", z uznaniem mieszanym z przerażeniem zaczęłam się rozglądać za tą ciężarną supermenką. Po kilku sekundach do mnie dotarło, że pani mówiła o Rei - matce Zeusa, o której wcześniej opowiadała przewodniczka.
W liceum byłam ogromną fanką greckiej mitologii, znałam na wyrywki wszystkich bogów i herosów i nie ominęłam żadnego odcinka seriali o Herkulesie i Xenie wojowniczej księżniczce. Dlatego wizyta w pałacu minojskim w Knossos (a w zasadzie tym, co z niego zostało) zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Bo bardzo możliwe, że to właśnie ten pałac dał początek słynnemu mitowi o wybudowanym przez Dedala labiryncie, w którym król Minos więził straszliwego Minotaura. Zawsze ciekawiły mnie źródła legend, wierzeń czy całych religii, no bo przecież każda, nawet najbardziej nieprawdopodobna historia musi mieć jakieś logiczne wytłumaczenie: ktoś zobaczył coś dziwnego, opowiedział komuś innemu, trochę pewnie koloryzując, ten ktoś przekazał dalej, dodając coś od siebie, i na zasadzie głuchego telefonu powstała opowieść o ziejącym ogniem smoku albo satanistach jeżdżących po mieście czarną wołgą i porywających ludzi. No dobra, ale co z tym Minotaurem? Ano, jak zobaczycie na zdjęciu makiety poniżej, pałac był ogromny (22 000 m2) i miał bardzo skomplikowaną sieć korytarzy, przez co rzeczywiście mógł wyglądać jak labirynt, zwłaszcza w oczach prostych chłopów przybywających do króla na audiencję. Jeśli dodamy do tego wielkie kamienne rogi, byki namalowane na ścianach pałacu czy hipotezę, że podczas ceremonii kapłan występował w masce byka, mamy gotowe składniki na soczysty, starożytny fejk nius.
Gdybym miała wybrać jeden najważniejszy punkt naszego kreteńskiego programu, to bez dwóch zdań byłby to rejs po malowniczej zatoce Mirabello (te widoki!) oraz zwiedzanie wyspy Spinalongi. Historia wyspy jest równie ciekawa, co smutna. Najpierw była to forteca obronna, stworzona po to, by nikt nie mógł się na wyspę dostać, a później władze ustanowiły tam kolonię trędowatych i pilnowały, żeby nikt nie mógł się z niej wydostać. Aż trudno uwierzyć, że chorzy na trąd mieszkali tam do 1957 roku!
U brzegów Spinalongi pierwszy raz w życiu zobaczyłam słynne jeżowce, czyli kuliste stworzonka z kolcami, przed którymi przestrzega wiele stron internetowych. Czytałam, że nadepnięcie takiego potworka gołą stopą to ból nie do opisania (spokojnie, występują tylko przy kamienistych brzegach, na piaszczystych plażach ich nie ma). Podejrzewałam jednak, że internet jak zwykle przesadza, no bo u jeża te kolce wcale nie są takie ostre, więc u jeżowca pewnie podobnie, nie? NIE. Dotknęliśmy jednego patykiem (podkreślam: DOTKNĘLIŚMY, nie dźgnęliśmy, nie uderzyliśmy, nie zrobiliśmy z niego szaszłyka, ogólnie żadnemu jeżowcowi nie stała się krzywda) i szok: te kolce są twarde i ostre jak gwoździe! Przed takimi ostrzami to chyba nawet te gumowe buty do pływania nie ochronią.
Ostatnim punktem w naszym programie zwiedzania było miasteczko Agios Nikolaos, które w przewodnikach nazywane jest "kreteńskim Saint Tropez", co uważam za spore nadużycie. Po obczajeniu straganów z pamiątkami i zjedzeniu lodów nie bardzo wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić, więc dla żartu przespacerowaliśmy się pod posąg księżniczki Europy siedzącej na byku (którego postać przybrał Zeus, by ją uprowadzić), bo nasza przewodniczka wspomniała wcześniej o przesądzie, zgodnie z którym każdy, kto pogłaszcze stopy Europy, będzie miał zapewnione szczęście przez cały rok. Stwierdziliśmy, że nie zaszkodzi, zwłaszcza że większego pecha niż do tej pory raczej mieć nie będziemy. Cierpliwie odczekaliśmy, aż dowcipny pan zrobi sobie "zabawne" fotki, na których trzyma byka za... no powiedzmy że nie za rogi, pogłaskaliśmy stópki i wróciliśmy do hotelu. A tu zaraz telefon: dzwoni nowohucka policja z informacją, że... znaleźli telefon skradziony Dzióbkowi pół roku wcześniej! Z natury oboje jesteśmy raczej sceptykami, ale z miejsca odzyskaliśmy wiarę - jeśli nie w mity, to przynajmniej w lokalnych stróżów prawa.
***
Do Grecji na pewno jeszcze się kiedyś wybierzemy, bo ledwie liznęliśmy temat samej Krety, nie mówiąc o całym kraju. To niesamowite, ile rzeczy jest tam do zobaczenia! Na pewno chciałabym zwiedzić Ateny, Delfy i w ogóle ruszyć śladami filmu Moja wielka grecka wycieczka (zawsze poprawia mi humor), może zaliczyć też to słynne Santorini - choćby po to, żeby przekonać się, czy nie jest przereklamowane. Jeśli byliście w Grecji, piszcie, co podobało Wam się najbardziej. Będę miała gotowy program na kolejny raz.
Gdzie jest Nemo? W CretAquarium.
Czy tylko ja widzę w tym murze twarz?
W wielu miejscach papier toaletowy wrzuca się do kosza na śmieci, a nie do muszli. Ponoć to dlatego, że rury wąskie i łatwo się zatykają.
Ostatni dzień. Trzeba upamiętnić tygodniową opaleniznę!