23 lutego 2016

Porto w porcie Porto

Dzisiaj (w końcu!) wjeżdżam z ostatnią częścią mojej relacji z wyjazdu do Portugalii. Jeśli kogoś ominęły wcześniejsze odcinki, czyli relacja z Lizbony oraz przegląd portugalskiego street artu, to oczywiście zachęcam do nadrobienia. A dziś najlepsze, czyli Porto.

Przed wyjazdem zastanawialiśmy się, ile czasu spędzić w Lizbonie, a ile w Porto. Po namyśle, rozmowach ze znajomymi oraz dyskusją z wujkiem Google, postanowiliśmy przeznaczyć na Lizbonę 6 pełnych dni, a na Porto 3 (plus 3 dni dojazdowo-przejazdowo-wyjazdowe). To był błąd. Już pierwszego dnia w Porto byliśmy z Dzióbkiem zgodni, że zdecydowanie trzeba było odwrócić proporcje.



PORTO, I LOVE YOU

Wiem, że to wyświechtany frazes, ale inaczej nie da się tego opisać: w Porto naprawdę zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Kiedy z okien pociągu (podróż z Lizbony trwa ok. 3,5 godziny; polecam kupować bilety przez internet ze sporym wyprzedzeniem, są wtedy nawet o połowę tańsze) po raz pierwszy zobaczyłam ten niesamowity nadrzeczny krajobraz, z oczami rozszerzonymi na pół twarzy musiałam wyglądać jak postać z bajki anime. Do miasta wjeżdża się przez jeden z kilku ażurowych mostów. W dole rzeka Duero (Douro), po obu stronach strome zbocza doliny, a na nich czerwone dachy budynków przemieszane z zielenią drzew i innych chaszczy. To wszystko jest tak piękne, że aż trochę nierzeczywiste. Chodziliśmy potem nad rzekę codziennie i za każdym razem, pociągając nosem ze wzruszenia, miałam ochotę przytulić ten widok.

W porównaniu z Lizboną Porto wydało nam się dużo spokojniejsze i bardziej klimatyczne. Miałam wrażenie, że jest tam więcej przestrzeni, mniej ludzi i ogólnie że miasto ma bardziej spójny, "stary", taki trochę krakowski charakter.

W Lizbonie zachwycałam się malowanymi płytkami (zaliczyłam nawet Muzeum Azulejos), ale to w Porto zrobiły na mnie największe wrażenie. Na dzień dobry, zaraz po wyjściu z pociągu, mamy halę dworcową stacji São Bento, która w całości wyłożona jest zabytkowymi azulejos (ponoć jest ich tam aż 200 000!). Spore wrażenie robi też pokryty płytkami boczny panel kościoła Igreja do Carmo (w połączeniu z palmą na placu to ponoć jeden z najczęściej fotografowanych widoków w Porto). Ale zdecydowanie o największe "łał" przyprawiła mnie wypłytkowana od góry do dołu Capela das Almas, czyli Kaplica Dusz.



MUGOL NA TROPIE HARRY'EGO POTTERA

Mimo że nie czytałam żadnej z książek o Harrym Potterze i raczej nie planuję tego zmieniać (ale przymierzam się do obejrzenia wszystkich filmów), to bardzo zaciekawiła mnie informacja, że J.K. Rowling przez jakiś czas mieszkała w Porto (pracowała jako nauczycielka angielskiego) i że to właśnie tam powstały pierwsze rozdziały kultowej sagi. 

No i faktycznie, nawet dla mnie, 100-procentowego mugola, który o świecie Harry'ego Pottera wie tyle, ile gdzieś tam przypadkiem przyswoił, niektóre inspiracje były widoczne gołym okiem. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam na ulicy dziewczyny ubrane w czarne mundurki i powiewające peleryny, myślałam, że wracają z jakiejś przebieranej potterowej imprezy. A tymczasem tak właśnie wyglądają tradycyjne uniformy Uniwersytetu w Porto. Podobno każdy wydział ma swoje własne godło, które studenci noszą naszyte na pelerynach (brzmi znajomo?). Nie ma obowiązku noszenia tych strojów na co dzień (tylko na ważne uroczystości), ale wielu studentów to robi, czemu zupełnie się nie dziwię, bo są dosłownie i w przenośni bajeczne. Podobno dawniej nazywane były "nietoperzami", a teraz funkcjonują jako "harry pottery".

Kolejną ważną inspiracją dla J.K. Rowling i stworzonych przez nią opisów Hogwartu była ponoć Livraria Lello. Ta zabytkowa, neogotycka księgarnia z bogato zdobionym drewnianym wnętrzem i kręconymi schodami uznawana jest w wielu rankingach za jedną z najpiękniejszych na świecie. Czy słusznie? No cóż, nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żebym po wejściu do księgarni popłakała się z nadmiaru piękna, więc... tak, myślę, że słusznie. Zresztą możecie to sami ocenić na zdjęciach poniżej. W sierpniu ubiegłego roku księgarnia wprowadziła opłatę za wejście, co przy tej liczbie turystów w ogóle mnie nie dziwi (strach pomyśleć, co się tam musiało dziać, kiedy wejście było darmowe). Wstęp kosztuje teraz 3 5 euro [aktualizacja 2021] i bilet jest jednocześnie rabatem na zakupy: jeśli kupi się książkę, wartość biletu jest odejmowana od jej ceny. Moim zdaniem to bardzo uczciwy układ.

Nie wiem, ile jest w tym prawdy, ale mówi się, że autorka "Harry'ego Pottera" lubiła pisać, przesiadując przy stoliku w zabytkowej Café Majestic. Nawet jeśli to nieprawda, warto tam wpaść na kawę (w moim przypadku - czekoladę) i krótką podróż w czasie do Belle époque.

Jeśli jesteście spragnieni innych potterowych ciekawostek, bardzo polecam artykuł Porto's Harry Potter Urban Myths - jego autor bierze pod lupę rzekome i prawdziwe portugalskie inspiracje J.K. Rowling.



VENI, VIDI, WINO

Od początku naszej podróży raczyłam Dzióbka sucharem, że oto już niedługo będziemy pić "porto w porcie Porto" (haha, no nie mogę, przezabawne!). Jak wiadomo, nie lubię wina, ale to zupełnie nie przeszkadzało mi ekscytować się perspektywą zwiedzania piwnic winiarni. Muszę powiedzieć, że rzeczywistość sprostała moim oczekiwaniom w 100%.

Wystarczy przejść przez Most Ludwika I, aby trafić do Vila Nova de Gaia - miasteczka, w którym znajduje się kilkanaście winiarni. Są usytuowane obok siebie, wzdłuż jednej ulicy i większość z nich oprócz sprzedaży porto oferuje również oprowadzanie turystów po swoich piwnicach. My wybraliśmy się do winiarni Sandeman, której wino ma na etykietach postać przypominającą Zorro. Kiedy powitała nas przewodniczka ubrana w pelerynę i kapelusz z szerokim rondem, wiedziałam, że to był dobry wybór. Pani opowiadała o różnych rodzajach wina (ruby, tawny, vintage), o procesie produkcji, pokazywała wielkie beczki oraz okratowane miejsca, gdzie leżakują najdroższe roczniki, kosztujące po 20 000 euro za butelkę. No i przede wszystkim uświadomiła nam, że jegomość w logo marki to nie żaden Zorro, tylko Don. Było to wszystko naprawdę niesamowicie ciekawe i słuchałam tych opowieści totalnie oczarowana.

Po wycieczce przyszła pora na degustację. Sądziłam, że po takiej lekcji bez trudu wyczuję różnicę między serwowanymi rodzajami wina i może nawet w końcu docenię ten smak. I co? I nic z tych rzeczy. Dostaliśmy do spróbowania 2 rodzaje porto (czerwone i białe) i zabijcie mnie, ale one smakowały dla mnie tak samo. W sensie: bleee. Gdyby wino miało uczucia, na bank byłoby zdegustowane moją postawą.



WIELKIE ŻARCIE

W Porto po raz pierwszy w życiu spróbowałam pieczonych kasztanów. Wiem, że można je kupić choćby w Krakowie, ale zachęciła mnie dopiero gburowata, rozwrzeszczana sprzedawczyni, pakująca je do gazetowych rożków. Smakują trochę jak świeże orzechy włoskie, a trochę jak ziemniaki, co jak dla mnie jest jedną z lepszych możliwych kombinacji.

Skusiłam się też na słynną portugalską kanapkę, która właśnie w Porto powstała, czyli francesinhę. Co to takiego? Ano istny potwór: około 5 rodzajów mięsa i wędlin wsadzone między 2 kromki chleba tostowego, podsmażone, pokryte plastrami żółtego sera, polane sosem, przyozdobione jajkiem sadzonym i jeszcze obłożone frytkami. Jeśli zastanawiacie się, czy to jest dobre, to rozwiewam wątpliwości: nie.

Na dobre jedzenie natomiast polecam się wybrać do Matosinhos - pobliskiej miejscowości, do której można dojechać metrem (trzeba wysiąść na przedostatniej stacji, Mercado). Tę wskazówkę sprzedała mi Ola z Dużych Podróży i jestem jej za to wdzięczna po wsze czasy. Przy ulicy Rua Heróis de França znajduje się mnóstwo knajp i restauracji, w których można zjeść świeżutkie ryby i owoce morza. Ciężko się zdecydować, bo zewsząd dochodzą smakowite zapachy, a przed każdym lokalem stoi dymiący grill, ale ponoć każda knajpa w tym rejonie będzie dobrym wyborem. Ja po tym, jak przeczytałam, że w restauracji Palato Ola popłakała się ze szczęścia nad talerzem, nie potrzebowałam lepszej rekomendacji (naprawdę nie wiem, co jest w tym Porto, że ludzie tak się tam rozklejają). Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek napiszę coś takiego o kałamarnicy, krewetkach i okoniu, ale jedzenie rzeczywiście było przepyszne. Jeśli ponownie wybierzemy się do Porto (a taki jest plan), na pewno tam wrócimy.


***
 
Wpis jak zwykle wyszedł mi dłuższy niż planowałam, ale dawno mnie tu nie było, więc na pewno jesteście stęsknieni i bardzo się cieszycie. Zapnijcie pasy i szykujcie się na częstsze posty, bo tydzień temu zrezygnowałam z etatu i wróciłam na freelance, więc w końcu będę miała więcej czasu na lans, yyy, znaczy na blogaska! [APLAUZ]


 Ponte de Dona Maria Pia (most zaprojektowany przez Gustawa Eiffela - tak, tego od Wieży Eiffla).

A tu Most Ludwika I.
Po drugiej stronie, w Vila Nova de Gaia znajduje się kilkanaście winiarni.

Widok z mostu na miasto.

Przepiękne azulejos na dworcu São Bento.

Igreja do Carmo. Wnętrze jak wnętrze, ale boczna fasada robi wrażenie.

Graj dla mnie, piękny wąsaczu!

Zabytkowa kawiarnia Café Majestic.
Czy faktycznie J.K. Rowling pisała tu "Harry'ego Pottera"? Nie wiadomo. Ale na pewno Sztywniara piła tu czekoladę.

Livraria Lello, czyli umarłam i trafiłam do nieba.

Nie do wiary, że to miejsce istnieje naprawdę.

Pierwowzór Hogwartu? Całkiem możliwe.

Te schody, galerie, witraże, regały z książkami...

No weź się tu człowieku nie wzrusz.

"Decus in labore", czyli "honor w pracy".

Możliwe, że to tutaj wszystko się zaczęło.

Francesinha, czyli słynna kanapka z Porto. Tostowany chleb, 5 rodzajów mięsa, ser, jajko sadzone, sos i jeszcze frytki do tego.

Przekrój poprzeczny przez francesinhę.

Nie wiem, czemu wcześniej nie wpadliśmy na to, że zamiast pakować do walizki ciuchy na każdy dzień, można wziąć mniej i po prostu je uprać.

Poranny widok z okna naszego mieszkania.

Wieczorny spacer nad rzeką Duero.

It's a kind of magic.
No orzechy. Bez powodu. Po prostu fajne ujęcie.

Capela das Almas, czyli Kaplica Dusz.

Mój zdecydowany numer jeden w kategorii "cuda z azulejos".

Chyba widziałam kotka.

Wycieczka po piwnicach winiarni Sandeman (istniejącej od 1790 roku!).

Byłam zachwycona. Chociaż nie lubię wina.

"To nie żaden Zorro, tylko Don!" - pani przewodniczka objaśnia symbol marki.

Na koniec degustacja. Pomyślałam, że po takim arcyciekawym szkoleniu może w końcu przekonam się do wina.

Ale jednak nie.

Torre dos Clérigos. Zastanawialiśmy się, czy wchodzić na górę, czy sobie darować.
Ostatecznie weszliśmy. Czy było warto? No, powiedzmy.
Posterunek policji na dole budynku, w którym mieszkaliśmy, działał na nas bardzo uspokajająco.

Uliczka po drugiej stronie Mostu Ludwika I.

Zdjęcie typu widokówka.

I jeszcze jedno.

Pieczone kasztany. Zdjęcie zrobione sekundę przed tym, jak pani po prawej dostała od pani po lewej opieprz za macanie towaru.

100% Sztywniara approved.
W Porto jest bardzo dużo starych, często opuszczonych (ale jakże malowniczych!) kamienic.

Podróżując z Dzióbkiem, nie da się przeoczyć żadnych futbolowych akcentów.

Opuszczone budynki przy Moście Ludwika I porośnięte bluszczem.

Wygląda to dość niesamowicie.

  Plaża w Matosinhos. [do tego zdjęcia polecam ten podkład muzyczny]

Surferzy w akcji.

Może kiedyś też się odważę spróbować? Łapanie równowagi na przegubie autobusu idzie mi bardzo dobrze, więc przypuszczam, że byłabym w tym niezła.

Najlepsze doznania kulinarne całego wyjazdu, czyli obiad w restauracji Palato w Matosinhos.

Nie sądziłam, że może mi zasmakować coś takiego jak szaszłyki z kałamarnicy i krewetek.

Albo grillowany okoń.
3 dni w Porto to trochę za mało i na pewno jeszcze tam wrócimy.