28 lipca 2015

Portugalio, (powoli) nadchodzimy!

Wczoraj dość niespodziewanie kupiliśmy bilety do Portugalii. Na listopad. Co oczywiście nie zmienia faktu, że już teraz, natychmiast muszę zacząć wszystko planować. Jakoś tak mam, że perspektywa wyjazdu zawsze niesłychanie mnie ekscytuje. Jak bardzo? Wyobraźcie sobie dziecko, które na 2 miesiące przed wyjazdem na obóz ma w pełni spakowany plecak. Tak, to ja w podstawówce (nawiasem mówiąc, UWIELBIAM się pakować).

Ponieważ podróżuję za granicę dość rzadko, do tej pory z każdego wyjazdu starałam się wycisnąć jak najwięcej (no bo przecież nie wiadomo, kiedy znowu będzie taka okazja - na pewno nigdy). Może nie biegałam po zabytkach jak kot z pęcherzem, ale na pewno za wszelką cenę starałam się uniknąć "marnowania czasu". Dopiero ostatniego dnia naszego pobytu w Paryżu doznałam olśnienia. Mieliśmy kilka ładnych godzin do odlotu samolotu, więc w drodze na lotnisko zatrzymaliśmy się w kawiarni na śniadanie. Siedzieliśmy sobie nad herbatą i ciachami, obserwowaliśmy ulicę, nigdzie nam się nie spieszyło. I nagle poczułam, jak schodzi ze mnie całe napięcie (no bo misja wykonana, można odetchnąć) i robi mi się tak jakoś lekko i błogo... Tak jak chyba z założenia (zaraz, zaraz, czy to możliwe?) powinno być na urlopie (gdybym była bohaterem kreskówki, w tym momencie nad moją głową zapaliłaby się żarówka).

No więc zmiana podejścia! Portugalię chcemy zwiedzać na luzaka. Mniej muzeów i kościołów (które po pewnym czasie i tak zaczynają się ze sobą zlewać), a więcej łapania ulicznego klimatu i szlajania się po knajpach. Jedziemy na 12 dni i planujemy w tym czasie zwiedzić Lizbonę oraz Porto. Ponieważ do tej pory przed każdym wyjazdem dawaliście mi mnóstwo przydatnych rad i wskazówek, tym razem też chciałam Was prosić o pomoc. Tym bardziej że o Lizbonie i Porto nie wiem praktycznie nic. Rzecz jasna i tak mam zamiar przestudiować przewodnik, ale nie ma to jak rekomendacje naocznych świadków. Interesuje mnie wszystko: miejsca do zwiedzenia, knajpy, lokalne przysmaki, poruszanie się po mieście itd. Wiele pożytecznych informacji zdobyłam już od Oli z bloga Duże podróże, która właśnie w Portugalii teraz przebywa (jeszcze raz ogromne dzięki!), ale od przybytku głowa nie boli. W rewanżu jak zwykle obiecuję tłuściutką fotorelację. A nawet dwie! To jak, pomożecie?

PS
Relacje z moich wcześniejszych wyjazdów znajdziecie tutaj: Barcelona, Londyn, Rzym, Paryż.

Portugal, here we come!

19 lipca 2015

Ch-ch-ch-ch-changes, czyli lifting lampy

Kiedy zabierałam się za urządzanie mieszkania, wyobrażałam sobie, że kiedy ten cały proces dobiegnie końca, spojrzę na swoje "dzieło", pokiwam głową i z dumą powiem: "No, gotowe!" Aha. Niedoczekanie. Dlaczego? BO URZĄDZANIE MIESZKANIA NIGDY SIĘ NIE KOŃCZY! Nawet jeśli odfajkowuję kolejne pozycje na liście "do zrobienia", za chwilę dochodzę do wniosku, że koniecznie muszę zmienić coś, co już zostało zrobione. To tak jak z ciuchami: niektóre zakupy okazują się nietrafione, inne mi się nudzą, po drodze zmienia się mój styl czy potrzeby. Ktoś mógłby powiedzieć, że po prostu lubię wyszukiwać sobie problemy. Ja wolę myśleć o sobie jako o wiecznym poszukiwaczu optymalnych rozwiązań.

Dlatego kiedy dostałam zaproszenie do akcji "Śnieżka inspiruje do zmiany", stwierdziłam, że to coś w sam raz dla mnie. Pozostało tylko zdecydować, co poddać metamorfozie. Mając ograniczone zaufanie do moich umiejętności malarskich (ta krzywa linia na styku ściany tablicowej i sufitu mówi chyba sama za siebie), postanowiłam wybrać coś mniejszego kalibru. Ponieważ kremowo-beżowy kolor kuchennej lampy od pewnego czasu nie dawał mi spokoju i regularnie odgrażałam się, że kiedyś przemaluję ją na czarno, uznałam, że ta akcja to idealna motywacja do wprowadzenia moich pogróżek w czyn.

Do moich niecnych celów, czyli pokrycia metalowego klosza, specjaliści ze Śnieżki doradzili mi lakier ogólnego stosowania w sprayu. Wybrałam kolor czarny mat. Ponieważ nie mam wprawy w malowaniu czegokolwiek, trochę się bałam, czy wszystko nie zakończy się koncertową klapą. Na szczęście w całej tej zabawie najtrudniejsze okazało się... odczepienie lampy od sufitu. Samo malowanie poszło gładko. Zajęło to góra 5 minut, potem 40 minut na przeschnięcie, kolejna warstwa, ok. 2 godzin do całkowitego wyschnięcia i ta-daaam! - mam lampę, jaką chciałam. Zmiana w wyglądzie kuchni może nie jest spektakularna, ale ja jestem z siebie bardzo zadowolona. I nawet Dzióbek, który mój pomysł na początku skwitował krótkim "Wymyślasz!", stwierdził, że teraz faktycznie wygląda to lepiej. Warto było zafundować lampie lifting choćby po to, żeby móc teraz powiedzieć: "A nie mówiłam?"

Painting a lampshade
PRZED. Kremowo-beżowa lampa trochę mi się gryzła z resztą kuchni.
Painting a lampshade
Narzędzia zbrodni: lampa, folia i taśma malarska do zabezpieczenia podłogi, rękawiczki foliowe oraz lakier Śnieżka ogólnego stosowania w kolorze czarny mat.
Painting a lampshade
No to do roboty. Najpierw przystawki.
Painting a lampshade
A teraz danie główne.
Painting a lampshade
Operacja się udała, pacjent przeżył.
Painting a lampshade
Tak prezentuje się lampa po wyschnięciu, już na swoim miejscu.
Painting a lampshade
PO. Prawda, że lepiej?


16 lipca 2015

Insta? Good!

Jestem raczej oporna, jeśli chodzi o wszelkie nowe gadżety, aplikacje czy portale społecznościowe. Zawsze, kiedy zmieniam telefon, przez pierwszy miesiąc narzekam, że nienawidzę tego nowego i że stary był jednak lepszy. Zanim wciągnęłam się w Facebooka, miałam do niego chyba ze 3 podejścia i za każdym razem stwierdzałam, że jest beznadziejny i że wolę Blipa (nieistniejący już polski odpowiednik Twittera). Z Instagramem było podobnie. Pierwsze podejście miałam w 2012 i jakoś nie zaiskrzyło. Od tamtego czasu używałam go co prawda do obróbki zdjęć, które potem wrzucałam na Facebooka, ale na swoim koncie nic nie publikowałam. Z czasem jednak zaczęłam podglądać instagramowe profile innych blogerek i coraz bardziej miałam wrażenie, że omija mnie jakaś fajna impreza. Pod koniec marca się złamałam i postanowiłam dać Instagramowi jeszcze jedną szansę. No i tym razem zaskoczyło. W tym tempie myślę, że koło 2020 możecie się mnie spodziewać na Snapchacie.

Gdyby ktoś miał ochotę mnie poobserwować, moje konto na Instagramie to @szafasztywniary. Zamieszczam tam dużo więcej zdjęć niż na Facebooku (możecie tam na przykład zobaczyć moją fotorelację z Open'era), więc jeśli komuś mało Sztywniary, to zapraszam. Instasceptykow uspokajam: typowe selfie wrzuciłam jak do tej pory tylko raz, nie atakuję obserwatorów zdjęciami swoich stóp i na pewno nigdy nie pojawi się u mnie hashtag #polishgirl. Poniżej kilka moich ulubionych migawek (kliknięcie w zdjęcie przenosi do jego strony na Instagramie). Powoli się rozkręcam i mam z tej zabawy coraz większą frajdę, ale ciągle jestem świeżakiem, więc jeśli możecie polecić jakieś fajne profile do obserwowania (mile widziane zwłaszcza te prezentujące ładne wnętrza), będę wdzięczna - do kwadratu.

Szafa Sztywniary na Instagramie: @szafasztywniary 

Oranżeria Pergamin, Cracow
Sielski widok z Oranżerii Pergamin przy Błoniach. Strawberry smoothie
Wiadomo, że koktajl truskawkowy najlepiej smakuje z hipsterskiej butelki. Soap bubbles, Cracow Main Square
Bańki na krakowskim Rynku. 3000 Instagram followers!
W czerwcu stuknęło mi 3000 obserwujących na Instagramie! La Bibibletta, Cracow
Ognisty rydwan przed kawiarnią La Bicicletta na Kazimierzu. Wild flowers
Bukiet polnych kwiatów okupiony ukąszeniem przez jakąś wstrętną glichę. Love is love
Tęczowa Szafa Sztywniary z okazji Międzynarodowego Dnia Walki z Homofobią, Transfobią i Bifobią (17 maja). Minion tic-tacs
Banana! Forum Przestrzenie, Cracow
Najmodniejsze miejsce w Krakowie - Forum Przestrzenie. RR Donnelley printing house
Budynek drukarni RR Donnelley. Cracow Railway Station
Stara część Dworca Głównego w Krakowie. Daisy Dream by Marc Jacobs
Nowe pachnidło.
Sopot
Morze! Czyli krótka wizyta na plaży przy okazji Open'era.
Opener Festival 2015
A fajnie jest, siedzimy.
Mumford & Sons, Opener Festival 2015
Mumford & Sons - najbardziej wyczekiwany przeze mnie openerowy koncert. Ogień!
Pobite gary, Gdańsk
Pobite Gary Bistro w Gdańsku.


13 lipca 2015

Nowe krzesła i trochę starych skarbów

Chyba nikogo nie zaskoczę, jeśli napiszę, że jestem wielką fanką staroci. Ciągoty w rewiry vintage widać zarówno w tym, co na siebie zakładam, jak i w tym, czym się lubię otaczać. Co prawda etap "retro ciotka klotka" mam już za sobą, ale nadal chętnie wybieram elementy nawiązujące do mody sprzed lat i łączę je z tymi bardziej współczesnymi. Podobną zasadą kieruję się, jeśli chodzi o urządzanie mieszkania. Przedmioty z historią ocieplają wnętrze, sprawiają, że staje się bardziej przytulne i swojskie. Nie chciałabym rzecz jasna mieszkać w skansenie, ale nie wyobrażam też sobie, żebym w domu miała same hipernowoczesne, "dizajnerskie" sprzęty.

Mam to szczęście, że moi Rodzice praktycznie niczego nie wyrzucają (to znaczy teraz uważam, że to szczęście, bo kiedy z nimi mieszkałam, doprowadzało mnie to do szału). Tak więc za każdym razem, kiedy ich odwiedzam, plądruję szafki, spiżarnię i piwnicę w poszukiwaniu retroskarbów. Dzięki temu zdobyłam  m.in. kolekcję misek i talerzy w niebieskie wzorki, stolik przerobiony z maszyny do szycia, czy stare zlewki laboratoryjne (które są żywym dowodem na to, że u moich Rodziców jest naprawdę WSZYSTKO).

Staroci szukam też w niedziele na pchlim targu pod krakowską Halą Targową. Ostatnio kupiłam tam PRL-owski serwetnik, niebieską bańkę na mleko, którą mam zamiar wykorzystać jako doniczkę na balkon, oraz wiklinowy koszyk, który u dość mocno podchmielonego sprzedawcy kosztował "15 złotych i całusa" (udało mi się znegocjować tego ostatniego). Natomiast przytaszczony stamtąd 8 lat temu skórzany kufer do dziś jeździ ze mną na wszystkie krótkie wyjazdy.

Nieocenionym źródłem retrocudów są również moi znajomi. A to koleżanka z aptekarskiej rodziny ma na zbyciu piękną butelkę z ciemnego szkła, a to kolega pomaga komuś w przeprowadzce i podczas porządków znajduje stare kubki, które "jakoś tak skojarzyły mu się ze mną". Karolina, Marcin - jeszcze raz wielkie dzięki!

Oprócz staroci-staroci lubię też przedmioty mniej lub bardziej inspirowane stylistyką retro. Tak jak moje nowe krzesła z Opa & Company, które są odwzorowaniem modelu wypuszczonego przez markę TON w latach 60. Są dokładnie takie, jak chciałam, a przy tym o wiele lżejsze, niż się spodziewałam (z łatwością podnoszę je i przestawiam jedną ręką). Jeśli lubicie niebanalne dodatki do domu (w retroklimacie i nie tylko), Opa to adres, który warto zapamiętać (i ten internetowy, i fizyczny: Bocheńska 5, Kraków). Ja mogę nie wiedzieć, co jest w aktualnych kolekcjach sieciówek, ale nowości w Opie śledzę z zacięciem, które ociera się niemal o stalking. I zawsze znajduję tam nowe pozycje do wpisania na moją listę marzeń.

TON chair
TON chairs and vintage Singer sweing machine table
krzesła - TON / Opa & Company (po znajomości dostałam megazniżkę - możecie mnie nienawidzić)
chusta - Zara
stolik ze starej maszyny do szycia Singer - od Rodziców 
vintage mugs
stare kubki - Lubiana i Chodzież / prezent od kolegi
vintage napkin holder
serwetnik - Lubiana / targ staroci (Hala Targowa w Krakowie)
Flea market finds
bańka na mleko, wiklinowy koszyk i skórzany kufer - targ staroci (Hala Targowa w Krakowie)
vintage pharmacy bottles
butelki apteczne - od lewej: targ staroci (Hala Targowa w Krakowie), prezent od koleżanki, SklepLegeArtis.pl (jedyna nie vintage) i znowu targ staroci
zlewki laboratoryjne - z domu Rodziców