10 lutego 2013

Too old to die young now

Wydawanie pieniędzy to dla mnie zawsze bolesne doświadczenie (Dzióbek potwierdzi, że zdarza mi się przy sklepowej kasie symulować atak serca i mamrotać: "Rozbój w biały dzień!"). Na ten ból jest tylko jedno lekarstwo: kiedy mogę później z czystym sumieniem powiedzieć: "Tak, to był dobry zakup". Nienawidzę żałować, że coś kupiłam. Wolę już żałować, że czegoś nie kupiłam i jakaś superokazja przeszła mi koło nosa.

Tę kurtkę z pewnością mogę zaliczyć do udanych zakupów. Noszę ją już trzeci sezon i nie dość, że ciągle mi się podoba, to w dodatku ciągle zbiera komplementy (na które oczywiście odpowiadam, że "Oj tam, oj tam, stary łach"). Czerwone botki Fly London (swoją drogą, to niesamowite, że jedna marka potrafi robić jednocześnie najpiękniejsze i najpaskudniejsze buty, jakie w życiu widziałam) mam dopiero od 3 tygodni, więc jeszcze się okaże, czy były dobrym zakupem. W każdym razie rokują bardzo dobrze: wyglądają bosko, są porządnie wykonane i piekielnie wygodne. Ze spodniami chyba tak różowo nie będzie (coś mi się zdaje, że się strasznie rozciągną), ale nie będę się dzisiaj tym dobijać, bo mam większe zmartwienia: na przykład to, że kończę 100 lat i stoję nad grobem. Ale przynajmniej w tle leci fajna piosenka.

 
czapka - Cubus
szalik - ciucholand
kurtka - MISBHV (z tyłu jest Indianin)
torba - Ochnik
rękawiczki - stragan uliczny
wężowe spodnie - Zara (na zdjęciach nie bardzo widać wężową fakturę, musicie mi uwierzyć na słowo)
buty - Fly London (model Frea) / Butyk.pl

4 lutego 2013

Bread & Butter, bejbe!

Się ostatnio normalnie rozbijam po zagranicach! W połowie stycznia poniosło mnie do Berlina na targi mody Bread & Butter. To był mój debiut na tej imprezie (która odbywa się cyklicznie, co pół roku) i nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać, ale uznałam, że jak na każdym feszyn iwencie, o stylówkę trzeba zadbać. Dlatego śpiochy, które założyłam na 5-godzinną podróż samochodem, zamieniłam na targowym parkingu na strój nieco bardziej wyjściowy. Tylko po to, żeby po wejściu do środka odkryć, że cała obsługa występuje w... śpiochach. No dobra, w kombinezonach roboczych. Tak czy siak, od tego momentu wiedziałam, że mi się tam spodoba.

Targi odbywają się na starym lotnisku Tempelhof i naprawdę trudno mi sobie wyobrazić lepsze miejsce na tego typu imprezę. Osiem ogromnych hal, ściany z cegieł, metalowe konstrukcje, rury i rusztowania idealnie komponowały się z tym, co marki prezentowały na swoich stoiskach i jak ubrani byli uczestnicy. A rządził - ku mojej wielkiej radości - styl a la Rewolucja Przemysłowa.

Pierwsze i najsilniejsze wrażenie: nigdy nie widziałam tylu fajnie ubranych facetów w jednym miejscu (nie licząc Mr. Vintage, Szarmanta i Przemka na Blog Forum Gdańsk ;). I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu uważałam, że moda męska jest strasznie nudna i daje o wiele mniej możliwości niż damska. No cóż, młoda byłam i głupia. Teraz wszystko mi się poprzestawiało i przeglądając zdjęcia z modą uliczną, o wiele częściej zachwycam się zdjęciami fajnie ubranych facetów niż kobiet. A jeśli już spodoba mi się zdjęcie jakiejś kobiety, to zwykle dlatego, że jej strój inspirowany jest męską szafą. Na Bread & Butter miałam czym nakarmić oczy, bo panowie naprawdę dawali czadu (ach, ta stylówka na robotnika - eleganta!). Na ostatnich trzech zdjęciach poniżej możecie zobaczyć, o co mi chodzi.

Ale wystarczy o facetach, bo przecież oprócz nich na targach były też jakieś stoiska, a tam ubrania i tak dalej. No więc jeśli chodzi o trendy branżowe, to wygląda na to, że w nadchodzących sezonach najbardziej pożądanym dodatkiem będzie... maszyna do szycia. Wiele marek (np. G-Star czy Pepe Jeans) zdecydowało się zamiast typowych stoisk stworzyć małe manufaktury, w których można było obserwować krawców i kaletników przy pracy (wystawcy z mniejszym budżetem ograniczyli się do dekoracji w postaci starego singera, zardzewiałych nożyc krawieckich czy innych gadżetów spod znaku ręcznej roboty). Zresztą można było nie tylko się przyglądać, ale na przykład zamówić na miejscu spersonalizowane dżinsy, zmajstrować sobie biżuterię albo własnoręcznie przerobić T-shirt.

Jeśli chodzi o kolekcje, które zrobiły na mnie największe wrażenie, to faworyci nie zawiedli. Bezapelacyjnie wygrywa G-Star i Scotch & Soda. Odkryłam te marki w zeszłym roku i od razu się zakochałam, bo ich styl (czyli surowy dżins w robotniczym wydaniu i nieco delikatniejsze, indiańskie klimaty) idealnie wpasowuje się w to, co mi aktualnie w duszy gra. Wszystkie ich ubrania kupuję w ciemno. "Kupuję", niestety, metaforycznie, bo tanio się nie sprzedają. Spodnie, które wisiały w gablotce na stoisku Scotcha, śnią mi się po nocach (beżowe z dziurami, łatami z czerwonego i błękitnego dżinsu, plamami z białej farby i indiańskimi nadrukami po wewnętrznej stronie - no cudo!), podobnie jak połączenia granatowego denimu z musztardowym, które zaprezentował G-Star. Naoglądałam się, napodziwiałam i wróciłam z modowym akumulatorem naładowanym na 100%. Mam nadzieję, że uda mi powtórzyć tę terapię za jakiś czas, bo naprawdę daje niezłego kopa.

Big Time! Hala (modowych) odlotów, czyli główne wejście. Jak napisała Ola La na moim Facebooku, "Sztywniara i jej karmelowa torba z Ochnika za 40 lat"  :D Ściana z dżinsowych cegieł na stoisku Mavi. Ach, mieć taką w domu! Retro panowie, indiańskie wzory i lapot z Wi-Fi. Słowem, witamy w raju. Mucha już wpisana na listę musisztomeiciów.  
Z drogi, śledzie, Sztywniara jedzie! Panowie mogli skorzystać z profesjonalnego golenia w stylu vintage. Pół litra nosorożca poproszę. Stoisko G-Stara strzeżone jak forteca. Boska peleryna w G-Starze, na którą na pewno nie będzie mnie stać. Dżinsowy skuter na stoisku Pepe Jeans. Stylowi czasu nie liczą. Pan Mim chętnie pozował do zdjęć (ogrodniczki pierwsza klasa!). "Shoes wouldn't. Sneakers definitely would". Stylówka obsługi - mistrzostwo świata. Królik i śpiochy - to mi się nie mogło nie spodobać. Zegar, czyli motyw przewodni tej edycji, przy głównym wejściu. No ja na przykład w Berlinie byłam po raz pierwszy. Część jednej z hal. Było takich osiem. To chyba dobrze oddaje skalę imprezy. Obudź w sobie modowego zwierzaka! Stoisko Pendleton... ... na którym bez zachwyconych pisków oczywiście się nie obyło. Wystrój dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Produkcja dżinsów to nie takie hop-siup. Niektórym miękną kolana na widok faceta z wózkiem. Mnie na widok faceta z maszyną. Ubrania przerobione podczas warsztatów na stoisku Mavi. Laboratorio by Candiani - jedna z najbardziej wypasionych dżinsowych pracowni. Ponoć krzesło to najlepsza szafa. Może stąd pomysł na fotel z koszul? Ryba wpływa na wszystko. Na przykład na wygląd stoiska. Wystawcy prześcigali się w recyklingowych dekoracjach. Moim faworytem była zasłonka ze zużytych torebek herbaty. Efekty mojej zabawy w The Sartorialista. Pan Stylowy Hobbit po lewej to mój ulubieniec. Reszta niestety wyszła nieostra... ... ale i tak widać, że jest szał.