24 grudnia 2010

My precious

Ech, i znowu prawie miesiąc przerwy. No ale to było do przewidzenia, że po trzech wpisach w jednym tygodniu musi nastąpić przeciążenie systemu. Dzisiaj wracam, ale nie wiem, co będzie dalej, bo większość ciuchów, którymi chciałabym się pochwalić, jest raczej wiosenna, a ostatnio jakby... zimno. Hmm, pomyślę o tym jutro. A dziś, zgodnie z zapowiedzią, przedstawiam kolejną torbę z mojej kolekcji: tym razem model projektu Marii Nowińskiej, który dostałam jakiś czas temu od sklepu Sagana.pl. Jestem w niej to-tal-nie zakochana (w torbie, znaczy się, chociaż Szanowną Projektantkę również pozdrawiam). Wszystko w niej jest tak dopieszczone (każdy szew, zapięcie, dzyndzelek przy suwaku, lamówka przy kieszonce, nóżki na spodzie), że kiedy pierwszy raz wzięłam ją do ręki, mój wewnętrzny pedant prawie popłakał się z zachwytu. Ponieważ jednak słyszałam, że bloger tylko wtedy jest wiarygodny, kiedy krytykuje, w te pędy dodaję, że za minus uważam brak suwaka czy jakiegokolwiek zapięcia komory głównej. Co prawda torba ma kilka zasuwanych kieszonek, ale i tak poziom stresu w tramwajach i innych zatłoczonych miejscach skacze mi bardziej niż zwykle, powodując kurczowe tulenie "my precious" do piersi (nauczona - niestety - doświadczeniem, mam na tym punkcie małą, a może nawet całkiem sporą, obsesję). Ale, ale, rozpisuję się tutaj, a życzenia przecież same się nie złożą! A więc szytych na miarę, idealnie dopasowanych, ciepłych, miękkich i przytulnych świąt! I, mam nadzieję, do zobaczenia częściej w przyszłym roku :) 
 
szalik - ciucholand 
rękawiczki - stragan uliczny 
kurtka/płaszcz - Misbhv.com 
dżinsy - Levi's Curve ID 
kozaki - Bronx 
torba - Maria Nowińska (Sagana.pl)

28 listopada 2010

Miała baba koguta

Dzisiejszym postem wprowadzam nieco chaosu we wszechświecie. Albowiem sensacja - nie mam ze sobą ani mojej jednej, ani drugiej domyślnej torby. Ani w ogóle żadnej torby, jaką tu kiedykolwiek pokazywałam. No szok. Na wszelki wypadek, żeby było wiadomo, że to nadal ja, założyłam mój domyślny kapelusz ;) Niezwykłą tę odmianę zawdzięczam galerii LudowoMi, która swoją propozycją wprost idealnie wstrzeliła się w moje ostatnio nasilone folkowe ciągoty. Torba - co widać - jest cudna oraz - czego nie widać - bardzo wygodna (leciutka, dobrze siedzi w dłoni i łatwo można w niej wszystko znaleźć).

W ogóle mam ostatnio niezłego fuksa, bo w tym tygodniu oprócz kogutków wzbogaciłam się jeszcze o dwie inne torby. Hmm, może to jakiś znak (np. że powinnam otworzyć hurtownię)? Tak czy siak, całkiem możliwe, że ochniki powrócą dopiero w przyszłym roku :)



torba - Goshico - prezent od LudowoMi.pl (w styczniu ponoć nowa, odświeżona odsłona strony, więc przeglądanie będzie wygodniejsze)
rozpinany sweter - ciucholand
żółty sweter - Stefanel - ciucholand (podkradziony Dzióbkowi)
dżinsy - Levi's Curve ID

kapelusz - Accessorize (Vintage-square.pl)
buty - Bronx (Butyk.pl)

25 listopada 2010

Myślenie szkodzi

Miałam co najmniej sto powodów, żeby nie kupować tej sukienki. Tłumaczyłam sobie, że materiał jest śliski, błyszczący i widać, że gniecie się od samego patrzenia. Kolor też nie jakiś wyjątkowo twarzowy. No i nawet nie była na przecenie. Ale co tam logika, kiedy ona taaaka śliiiczna! Radości z zakupu nie zepsuło mi nawet prasowanie tych wszystkich falban ani fakt, że kilka dni po tym, jak złożyłam zmówienie, Asos uruchomił darmową wysyłkę do Polski. Zresztą nie wypada być takim pazernym, szczególnie jeśli w tym samym czasie dostaje się od innego sklepu wisiorek z konikiem za zupełną darmochę ;)

PS Mamo, naprawdę, miałam płaszcz!

sukienka - Asos.com
wisiorek - prezent od
Modekungen.se
kamizelka -
Mulholland Drive (kupiona na wakacyjnej przecenie)
buty - Bronx (Butyk.pl)

torba - Ochnik

20 listopada 2010

Być jak Marilyn

Dziś zestaw inspirowany Marilyn. Yyy, niby... Monroe? No chyba widać, że nie. Marilyn Whirlwind - bohaterką "Przystanku Alaska" :) Totalnie oszalałam na punkcie kolorowych indiańskich wzorów, szczególnie tych z zeszłorocznej kolekcji Pendleton Meets Opening Ceremony. W marzeniach śmigam w takim żakiecie, takich szortach i takim płaszczu (i w ogóle takim wszystkim). W realu natomiast urządziłam polowanie na nieco podobną (i dużo tańszą) kurtkę z C&A. Niestety, polowanie zakończone klęską. Nie pomogło słanie listów gończych przez bloga, Blipa i Fejsbuka. Nie pomogło węszenie po wszystkich sklepach, pokazywanie sprzedawcom wydrukowanego zdjęcia i pytanie niczym policjant śledczy: "Czy rozpoznaje pan(i) tę kurtkę?" Pomogło dopiero czujne oko Pani Mruk, która wrzuciła na Blipa link do tego płaszcza Misbehave. Jak tylko go zobaczyłam, było po mnie. Zamówiłam od razu. Przez dwa dni przebierałam nogami, nie mogąc doczekać się przesyłki, aż w końcu stwierdziłam, że dłużej nie wytrzymam, i zapytałam o możliwość odbioru osobistego. Dobrze, że nie było z tym problemu, bo inaczej pokazywałabym się dzisiaj w innym wdzianku - takim białym, z rękawami wiązanymi na plecach.



płaszcz/kurtka - Misbhv.com (kolor w rzeczywistości jest bardziej morski niż na stronie)
szalik - ciucholand

dżinsy - Levi's Curve ID

buty - Bronx

torba - Ochnik


5 listopada 2010

I want flowers, not Lanvin

No więc wczoraj byłam w warszawskim showroomie na prezentacji kolekcji Lanvin dla H&M (padało, więc to oczywiste, że tego dnia musiałam być w stolicy). Kiedy dostałam zaproszenie, cieszyłam się, że będę mogła pooglądać te ciuchy z takim wyprzedzeniem (kolekcja wchodzi do sklepów 23 listopada), zanim jednak pojechałam do Warszawy, ich zdjęcia znalazły się już na wszystkich portalach i większości blogów modowych, co nieco ostudziło mój zapał. Kolekcja nie rzuciła mnie na kolana (chociaż przyznaję, że tiulowa sukienka i koszulka z aplikacjami, która od razu skojarzyła mi się z tym cudem [wzdech, wzdech], wydały mi się dość ciekawe). Jeszcze mniej podobały mi się zdjęcia z "lookbooka": woskowa modelka i pan z cwaniakowatym wąsikiem jakoś nie przypadli mi do gustu.

Mimo to postanowiłam sprawdzić, jak kolekcja prezentuje się na żywo. Zawsze kupuję ubrania "oczami i rękami" - nie tylko oglądam, ale jak wariatka macam, gniotę, sprawdzam, z czego ciuch jest zrobiony, jak wykończony i czy nie gryzie albo nie obłazi. No i tutaj niestety - jak dla mnie dramat. Tkaniny są sztuczne, sztywne i nieprzyjemne w dotyku - na przykład materiał tej sukienki przypomina torby na zakupy, ale nie te lniane czy bawełniane, tylko te sztywniejsze, które można kupić w supermarketach. Przy większości ubrań sypią się brzegi - w opisie kolekcji nazywa się to "surowe krawędzie" i widać było zabiegiem celowym, ale nie wyobrażam sobie nosić czegoś, co wygląda tak. Pod względem jakościowym lepiej prezentuje się moim zdaniem kolekcja męska. Choć nie jest tak kolorowa jak damska (nie licząc odblaskowych butów i muszek w stylu Chucka Bassa), to przynajmniej nic się nie strzępi.

Żeby nie wyjść na totalną zołzę, która potrafi tylko marudzić, donoszę, że bardzo podobały mi się materiałowe pokrowce na ubrania i w ogóle cała oprawa graficzna (nie fotograficzna) kampanii. Dostałam śliczny segregator ze zdjęciami kolekcji oraz pierwszą w moim życiu szminkę (czerwoną!), tak więc nie ma co narzekać. I choć 23 listopada raczej nie popędzę do sklepu, to i tak z niecierpliwością będę czekać na kolejną współpracę znanego projektanta z H&M. Mam nadzieję, że bardziej udaną.

Wszystkie zdjęcia z kolekcji można obejrzeć tu i tu. A tutaj ceny (zakładka Collection na dole).

Update: Chyba jednak znalazłam coś dla siebie.


23 października 2010

Czy poleci na nas pilot?

No ja myślę, że jak nas zobaczy w tej kurtce, to nie będzie miał wyjścia! Kurtka oprócz tego, że ma stanowić wabik na lotników (daj Boże), jest żywym dowodem na to, że się zmobilizowaliśmy i znów buszujemy po lumpeksach. Gdzie nas ostatnio nie było! Podgórze, Kazimierz, Łagiewniki, Nowa Huta... Ale - uwaga, zdradzamy branżowy sekret - jak się dużo chodzi, to się coś w końcu uchodzi. A jak się pójdzie do Zary, to można na przykład kupić taką fajną spódnicę, która nie dość, że jest uszyta z porządnego, pięknie układającego się materiału, to jeszcze ma kieszenie (dla mnie to zawsze dodatkowy powód do radości). Tak udane zakupy trzeba oczywiście odpowiednio uczcić - ja uznałam, że najlepiej będzie się z tej okazji wystroić i obfocić na Rurze.


skórzana pilotka - New Look (ciucholand)
kapelusz - Accessorize (Vintage-Square.pl)
szale: jeden - Reserved, drugi - ciucholand

spódnica - Zara

rajstopy - H&M (tradycyjnie z działu dziecięcego)

kozaki - Bronx (Butyk.pl)

torba - Ochnik

10 października 2010

Never say no to panda

Jakiś czas temu zakochałam się w swetrze z pandzim kapturem. Potem odkryłam, że w zeszłym roku w River Island były takie same czapki, co wydało mi się nawet fajniejszą opcją, bo i tak nigdy nie zakładam kaptura, a ten straciłby cały urok, wisząc smętnie na plecach. Już miałam poratować się e-bayem, kiedy zupełnie przypadkiem (bo szukając kurtki-widmo, o której wspominałam ostatnio) znalazłam prawie identyczne czapki w C&A. Oczywiście musiałam kupić - w końcu pandzie się nie odmawia :)

czapka - panda - C&A
rękawiczki - C&A

szalik - ciucholand
kurtka - Orsay (też mam jej już trochę dość, ale nie mogę znaleźć godnego następcy)
sweter - Zara (kupiony rok temu na przecenie)

legginsy - Bershka

kalosze - Hunter 

skarpety - Hunter (e-bay)
torba - Ochnik

4 października 2010

Pinky (bez Mózga)

Słyszałam, że są tacy, co bojkotują róż. Ja wręcz przeciwnie - staję się coraz bardziej proróżowa. W szafie przybywa różowych ubrań i dodatków, ba, niedawno byłam o krok od kupienia laptopa tak soczyście różowego, że Legalna Blondynka obgryzłaby wszystkie tipsy z zazdrości (w końcu jednak kupiłam inny, bo w ostatniej chwili doszłam do wniosku, że bardziej niż landrynkowa obudowa przyda mi się większy ekran - hmm, no nie wiem...). Na domiar złego, nie tylko sama oddaję się różowej rozpuście, ale jeszcze sprowadzam innych na złą drogę: ostatnio mój Fotograf sprawił sobie (sam z siebie!) jasnoróżowy krawat. Był pewny, że oprócz mnie zakup doceni jego czteroletnia siostrzenica (przechodząca obecnie fazę Hello Kitty), ale zamiast tego dowiedział się, że "luziowy nie jest dla chłopaków". Jak widać, tolerancja w maluchach leży i kwiczy...

PS
Od kilku tygodni czaję się na tę (niestety, nie różową) kurtkę z C&A - gdyby ktoś ją zobaczył w sklepie, będę wdzięczna za donos.



kołnierz - ciucholand
płaszcz - Charlotte Halton - ciucholand
sukienka - Zara (Allegro)
rajstopy - H&M (dział dziecięcy)
kozaki - Ash (e-bay)
torba - Ochnik

21 września 2010

Twoja pupa kupowałaby lewisy

"Darmowe ciuchy" i "darmowe jedzenie" to dwa z moich ulubionych połączeń wyrazowych, dlatego rzecz jasna nie mogło mnie zabraknąć na czwartkowej imprezie w Levi'sie. Oprócz skąpstwa i łakomstwa dodatkową motywacją była oczywiście chęć spotkania się z dziewczynami oraz sprawdzenia, co wyszło z planów, w które zostałyśmy wtajemniczone na spotkaniu rok temu.

A co wyszło? Levi's stworzył nową linię dżinsów Curve ID, która ma lepiej odpowiadać różnym typom kobiecych sylwetek, a dokładniej, różnym kształtom bioder i pośladków. Od teraz można wybierać pomiędzy trzema fasonami: Slight Curve (sylwetka prosta), Demi Curve (sylwetka zaokrąglona) i Bold Curve (sylwetka pełna). Podczas spotkania każda z nas mogła przetestować tę rewolucję na własnej pupie.

Ja byłam przekonana, że z moją figurą a la kołek nieociosany i płaskim jak naleśnik tyłkiem jestem typowym przykładem Slight Curve (tak też wyliczył mi w domu lewisowy kalkulator), ale panu, który mnie mierzył, wyszło Demi, z czym postanowiłam się nie spierać, zwłaszcza że z Demi był większy wybór. Najchętniej przymierzyłabym spodnie z każdego z trzech rodzajów - dla porównania, ale w sklepie panował taki tłok i zamieszanie, że nie było na to czasu. W końcu, obawiając się, że jak będę dłużej deliberować, to nie zdążę na pociąg, bez większego przekonania wybrałam te.

Po czterech dniach testowania stwierdzam, że był to jednak dobry wybór. Spodnie rzeczywiście leżą idealnie, a co najważniejsze, są bardzo wygodne. Nie wiem, co prawda, czy to faktycznie zasługa "rewolucyjnego" kroju, czy po prostu miękkiego materiału ze stretchem, ale fakt faktem, nigdzie nie uciskają. Do tej pory pierwszą rzeczą, jaką zawsze robiłam po powrocie do domu, było ściągnięcie dżinsów i założenie wygodnych legginsów albo dresów, a teraz zdarza mi się "zasiedzieć" w dżinsach, bo po prostu zapominam, że mam je na sobie. Oczywiście wszyscy wiemy, co to oznacza: będą się teraz pojawiać w co drugim poście ;)


pierwsze zdjęcie (i jedyne z całej imprezy, na którym wyszłam jak człowiek) autorstwa Bloo :)

14 września 2010

LOL

Zrobiliśmy wczoraj worek zdjęć, na których się "wczuwam" - próbuję wyglądać romantycznie i tajemniczo, robię poważną minę i patrzę w dal zamyślonym wzrokiem. Oglądam je teraz i, kurde, wszystkie wydają mi się takie sztuczne, że aż mi samej siebie szkoda. Tak więc dziś zamiast standardowej foty szafowej - fota typu błąd w sztuce (znaczy się, "backstage", tudzież "the making of"!). W zasadzie nie wiem, z czego się tak cieszyłam, ale możemy przyjąć, że z tego, że dzięki swetrowi nie muszę w tej sukience wciągać brzucha.

W ogóle dzisiaj zestaw z serii recykling, bo wszystko już na blogu było, i to nie raz (a nawet nie dwa i nie trzy). To chyba trochę dziwne, ale im dłużej prowadzę bloga, tym mniej kupuję ubrań. Znaczy, że stałam się bardziej świadomym konsumentem? Taak... Bo przecież nie może chodzić po prostu o to, że mam teraz dalej do sklepów z ciuchami.


kapelusz - Accessorize (Vintage-Square.pl)
sweter - ciucholand

chusta - s. Oliver (QS)

sukienka - Oysho
torba - Ochnik

buty - Bronx (Butyk.pl)

7 września 2010

Obcasy - reaktywacja

W noszeniu obcasów miałam bardzo długą przerwę, ale teraz, jak już założyłam moje nowe botki, to chyba ich szybko nie zdejmę. I należy to rozumieć jak najbardziej dosłownie, bo zarówno zdejmowanie ich, jak i zakładanie do łatwych nie należy. Akrobacje, jakie przy tym wykonuję, zawstydziłyby najwytrawniejszego jogina. Nie wiem, czemu producent nie pomyślał o zamontowaniu suwaków, ale na pewno miał ku temu jakiś powód (na przykład chciał mi zrobić na złość). Na szczęście, jak już się człowiek w nie wciśnie, są całkiem wygodnie i - co w przypadku obcasów jest dla mnie najważniejsze - bardzo stabilne. Przy okazji chyba trochę "niesztywniackie", ale wyznaję teorię, że od czasu do czasu trzeba się zaopatrzyć w coś dla siebie nietypowego, żeby się samemu z sobą nie zanudzić. PS Wiem, że na zdjęciu mam pozę jak pokraka, ale za to minę cwaniaka! PS 2 Obiecuję, że jeśli kolejny post nie pojawi się tu przed upływem tygodnia, zmieniam nazwę bloga na "Szafa Ślimaka". 
 

sukienka - odkupiona od Styledigger (która przywiozła ją z Tajlandii - ha!) 

koszulka - Target  

sweter - George (ciucholand) 

torba - ciucholand 

rajstopy - mają milion lat, a co najmniej 5  

botki - Bronx - Butyk.pl (prezent)


22 sierpnia 2010

Howdy!

Na widok takich bluzek z guzikami (których na zdjęciu oczywiście nie widać) przed oczami staje mi zawsze stary kowboj mieszkający gdzieś na prerii, który w takim podkoszulku, kalesonach i ze strzelbą w ręku wychodzi w nocy z domu, żeby sprawdzić, czy przypadkiem kojot nie dobiera mu się do kurnika. Czy mogłam nie kupić ciucha, który wywołuje takie skojarzenia? No przecież, że nie mogłam. A już na pewno nie mogłam nie kupić ciucha, który wywołuje takie skojarzenia i w dodatku ma łaty na łokciach :)


kapelusz - Accessorize (Vintage-Square.pl)
bluzka - Oysho
pasek - ciucholand
torba - ciucholand
dżinsy - Arizona
buty - Bronx (Butyk.pl)


17 sierpnia 2010

H&Mburger

Jeśli sieciówki są "odzieżowymi fast-foodami", to w piątek miałam okazję odwiedzić showroom niekwestionowanego odzieżowego McDonalda. Były nawet hamburgery (H&Mburgery?) :) Sama o ile w fast-foodach lubię się stołować, o tyle w sieciówkach ciuchy kupuję raczej rzadko. Co prawda zawsze, kiedy jestem w galerii, zahaczam o H&M, jednak zupełnie nie przekłada się to na liczbę zakupów - moje ubrania z tego sklepu można policzyć na palcach dwóch rąk (no, i może jednej nogi). Bynajmniej nie z powodów ideologicznych z serii "precz z masówką" (bo wszelkie odmiany fanatyzmu są mi obce). Po prostu rzadko znajduję tam ciuchy spełniające wszystkie moje (wyśrubowane?) wymagania. Zdjęcia reklamowe potrafią zachwycić, ale na żywo okazuje się, że albo materiał jest nieprzyjemny w dotyku, albo szwy krzywe, albo gdzieś wyłażą nitki, albo gołym okiem widać, że ubranie szybko straci kształt. Oczywiście trafiają się też rzeczy porządne, które noszę latami, jednak na szczęście dla mojego portfela, nie zdarza się to zbyt często ;)

Ale dobra, przynudzam tu o tym, o czym wszyscy wiedzą, a co tam w tym showroomie? Ano mogłam obejrzeć najnowszą kolekcję H&M &denim. Wrażenia na temat prezentowanych ubrań? Trzęsienia ziemi nie było, fajerwerków też nie - raczej chyba standardowo jak na dżins i okolice. Akurat szukam fajnej koszuli w kratę, więc myślałam, że może coś sobie upatrzę, no ale uparłam się na milutki materiał (najlepiej flanelę), więc, niestety, nic z tego. Za to serce zabiło mi mocniej na widok swetrów z łatami na łokciach - i z damskiej, i z męskiej kolekcji. Pamiętam, że u rodziców leżały gdzieś zamszowe łaty, więc jeśli je znajdę, to jesienią na pewno zadziałam coś w kierunku takiego "yntelygenckiego" swetra lub żakietu.

PS
Nie da się ukryć, że ostatnio strasznie się blogowo rozleniwiłam. Totalny niechciej - nie mam weny, nic mi się nie podoba, nic nowego nie kupuję, w ogóle ciuchy jakby... przestały mnie cieszyć? No załamka. Kiedy sobie to uświadomiłam, wpadłam w lekką panikę, bo jak to, co w takim wypadku z blogaskiem? Ale to chyba stan tymczasowy, bo sprawdziłam i jesienne kolekcje ponoszą mi ciśnienie jak za starych dobrych czasów - co za ulga... ;)



23 lipca 2010

Pozdrowienia ze słonecznej Katalonii

32 zdjęcia w jednym wpisie?! Czyli że wyjazd się udał :) I to jak! Pięć dni w Barcelonie, dwa w górach i dwa nad morzem. Dziesiątki miejsc i setki niezapomnianych widoków. Permanentny oczowytrzeszcz i szczękoopad. Chyba jak do tej pory moje najfajniejsze wakacje.

Przez cały wyjazd funkcjonowałam w trybie paparazzo alias japoński turysta. No dobra, trochę przesadzam, bo chyba udało mi się nie zamienić w jedną z tych osób, które w szale pstrykania fotek zapominają o tym, żeby po prostu staroświecko nacieszyć oko ładnym widokiem. W sumie przywiozłam 700 zdjęć, co nie jest jakąś astronomiczną liczbą (zważywszy że głupia "sesja" na bloga pochłania zwykle 100-200), jednak praktycznie na każdym jest coś fajnego, dlatego tak ciężko było mi się zdecydować, które tu zamieścić.



ZWIEDZANIE

Jeszcze raz dziękuję za wszystkie mejle i komentarze z poradami. Bardzo się przydały i polecam lekturę komentarzy pod tą notką każdemu, kto wybiera się do Barcelony. Oprócz tego przydatna jest też strona Barcelona Turisme oraz strona tamtejszej komunikacji miejskiej. No i przewodnik książkowy - bez niego ani rusz.

Jeśli chodzi o zwiedzanie, to w Barcelonie najfajniejsze jest to, że najpiękniejsze widoki ma się zupełnie za darmo :) Podziwianie architektury, rzeźb, występy ulicznych artystów na Rambli, spacer po nabrzeżu, Park Güell, Montjuic, Ciutadella, Hospital de la Santa Creu i Sant Pau, Stadion Olimpijski, koncerty Magicznej Fontanny... - to wszystko (i więcej) nie kosztuje ani grosza. Czasem można też przypadkiem trafić na jakąś małą darmową wystawę - warto zaglądać w różne zakamarki. Poza tym w Barcelonie praktycznie każda kamienica wprawia w zachwyt (ba, tam w zachwyt potrafi wprawić nawet brama albo klamka!), a już przy bajkowych budowlach Gaudiego człowiek po prostu traci rozum i jest w stanie powiedzieć tylko: "łaaaa...".

Oprócz niesamowitej architektury i parków w Barcelonie jest mnóstwo muzeów - i tu bardzo fajną opcję stanowi Articket, czyli karnet do 7 6 muzeów za 22 30 euro. Wstęp do jednego muzeum kosztuje od 7 do kilkunastu euro, więc to całkiem niezły interes, nawet jeśli któreś okaże się niewypałem - jak w naszym przypadku Fundació Antoni Tàpies (sznurek zwisający ze ściany i kamień owinięty nićmi nijak do nie mogły przemówić do naszego plebejskiego gustu). Za to z czystym sumieniem polecam La Pedrerę (nie pamiętam, kiedy ostatnio coś zrobiło na mnie aż takie wrażenie), Fundació Joan Miró (Miró to obok Gaudiego nasz nowy idol) i MNAC (ciekawe wystawy w niesamowitych wnętrzach plus widok na miasto gratis).



KATALONIA

Dzięki naszemu znajomemu, rodowitemu Katalończykowi, mieliśmy przyśpieszony kurs z zakresu historii, kultury i tradycji Katalonii. Ja wcześniej byłam zupełną ignorantką i nie wiedziałam nawet, że w Barcelonie (i całej Katalonii) oprócz hiszpańskiego (kastylijskiego) funkcjonuje równorzędnie język kataloński.

Podobało mi się to, że Katalończycy są niezwykle przywiązani do swojej kultury i lubią to przywiązanie manifestować. Na każdym kroku widać katalońskie flagi, wiele samochodów ma z tyłu przyklejonego osiołka (symbol Katalonii - w opozycji do hiszpańskiego byka), a niektórzy nawet zmieniają na swoich tablicach rejestracyjnych symbol ES (España) na CAT (Catalunya), mimo że prawo tego zabrania.

10 lipca, akurat kiedy w Cadaqués fotografowałam napis "CATALONIA IS NOT SPAIN", w Barcelonie odbywał się protest przeciwko okrojeniu przez władze Hiszpanii katalońskiego statutu autonomicznego [to stanowczo zbyt mądre zdanie jak na blog ciuchowy, serio, aż się źle poczułam]. Podobno na ulice wyszło ponad milion osób z katalońskimi flagami i okrzykami "Adéu Espanya!" A następnego dnia Historia zrobiła sobie jaja: Hiszpanie wygrali Mundial i na ulice znowu wyszły tłumy ludzi, tym razem powiewając flagami hiszpańskimi i śpiewając "Viva España!" :) Nic z tego nie kumam, ale i ja tam byłam, śpiewałam, tańczyłam, zostałam zlana szampanem, a niejaki Dzióbek wskoczył nawet z dziś-Hiszpanami-wczoraj-Katalończykami do fontanny.

Kultura Katalonii bardzo mnie zaciekawiła (pewnie przyczynił się do tego również fakt, że Katalończycy - ze względu na swój "dziwny" język - nazywani są czasem przez Hiszpanów "Polacos") i myślę, że będę zgłębiać temat. Akurat w Krakowie będzie ku temu doskonała okazja: Święto Katalonii 6-8 sierpnia.



MODA

Na wyjeździe byłam bardzo złą szafiarką - nie kupiłam żadnego ciucha, a co gorsza, nawet nie miałam na to ochoty, mimo że w Barcelonie Zary, H&M-y i Desiguale występują co krok, podobnie zresztą jak sklepy indyjskie (znam kilka szafiarek, które miałyby tam raj na ziemi). Wprawdzie zajrzałam do kilku sieciówek, ale nic nie wpadło mi w oko, a ceny i asortyment taki jak w Polsce. Poza tym buszowanie po sklepach wydawało mi się straszną stratą czasu, kiedy tyle zabytków czeka na obejrzenie! W sumie zaopatrzyłam się tylko w skórzane kierpco-mokasyny (jak sama nazwa wskazuje, są tak seksowne, że będę je chyba zakładać dopiero po 23.00), wachlarz (niezbędny w barcelońskim klimacie), wściekle różowy lakier do paznokci (bo ja ostatnio lubię malować paznokcie - chyba nastąpił jakiś przełom) oraz hiszpańskiego Vogue'a (a co). No i oczywiście album ze zdjęciami Barcelony.

Ubierałam się też bez większej finezji - byle było przewiewnie i wygodnie (łażenie po mieście od 10.00 do 20.00 jakoś nie nastrajało do szaleństw). Dlatego z podziwem mieszanym z przerażeniem patrzyłam na chicas paradujące w południe w kozakach. Nie wiem, jaka temperatura była w dzień, ale wieczorami zazwyczaj 28-32 stopnie.

Ogólnie jednak barcelońska ulica okazała się taka, jak ją sobie wyobrażałam: luźny, sportowy, wakacyjny styl z domieszką orientu i słomkowych kapeluszy oraz dość widoczną niechęcią do biustonoszy (no dobra, to akurat było lekkim zaskoczeniem). Czyli w porównaniu do ulicy, dajmy na to, w Krakowie nie jest to jakiś kosmos czy egzotyka. Poza jednym. Oni tam wszyscy noszą "muzealne" kapcie! Od dzieci przez nastolatki, dorosłe kobiety i mężczyzn po babcie i dziadków. W zasadzie w mieście pełnym muzeów nie powinno to chyba dziwić, a jednak. Zaintrygowana, poszłam do sklepu wybadać sprawę, przymierzyłam i... już wiem, o co chodzi. Te brzydactwa są po prostu niesamowicie wygodne. Nawet myślałam, czy sobie takich nie kupić w ramach pamiątki z podróży - choćby tylko do chodzenia po domu (a kto wie, może wylansowałabym u nas nowy, zagraniczny trend?), jednak, koniec końców, szkoda mi było 30 euro na kapcie. Ale pamiętajcie, jak by co, to ja wyczaiłam ten trend pierwsza!


Uff... Miałam jeszcze napisać parę słów o jedzeniu, ale chyba więcej tekstu nie zaryzykuję. Tak, też uważam, że przesadziłam. Na pocieszenie powiem, że na razie kolejnych wyjazdów na horyzoncie nie widać.

El update: No dobra, Czytelnik - nasz pan. Poniżej dopisek o jedzeniu (i piciu). To teraz następnej notki możecie się spodziewać gdzieś w listopadzie ;)



JEDZENIE

Ponieważ nasz wyjazd był (przynajmniej z założenia) wyjazdem niskobudżetowym, nie nastawialiśmy się za bardzo na kulinarne rozkosze. Na szczęście dzięki naszym znajomym mieliśmy okazję spróbować wielu śródziemnomorskich potraw - i to domowej roboty.

Ogólnie jedzą tam dużo ryb i owoców morza. Ja za tymi pierwszymi nie przepadam, a drugich nie lubię programowo - jak dla mnie mają albo za dużo, albo za mało nóg i w ogóle wyglądają tak jakoś nie bardzo. No ale jak szaleć, to szaleć. Dałam się skusić na potrawę podobną do paelli: fideuá (przyrządzaną w spartańskich warunkach, na biwaku nad morzem), w której były małże, krewetki, a nawet małe ośmiorniczki. Było to całkiem zjadliwe, ale poważniejszego romansu z frutti di mare raczej nie przewiduję. Za to pa amb tomàquet - chleb natarty pomidorem i skropiony oliwą, to bardzo fajny (i genialny w swej prostocie) patent na pica-pica, czyli małą przegryzkę, zwłaszcza z jakimiś sardynkowatymi rybkami albo kiełbasą chorizo. Wszedł chyba na stałe do naszego jadłospisu i nawet otrzymał nową, swojską nazwę: Pan Tomato :)

Choć alkoholu nie lubię i nie piję prawie wcale (m.in. stąd "sztywniara"), to przyznaję, że sangria (wino z lodem, sokiem i owocami) oraz clara (piwo z cytrynową fantą albo tonikiem) w małych ilościach są niczego sobie. Dodatkowych wrażeń dostarcza picie ich z dziwnego, konewkowatego naczynia zwanego porrón. Trzyma się to w górze i leje zawartość do gardła, nie dotykając ustami dzióbka (sic!) - w ten sposób. To fajna zabawa, a w dodatku wiele osób może pić z jednego naczynia, nie narażając się na bakterie współbiesiadników. No i o ile mniej zmywania po imprezie! My też sobie taki sprzęt kupiliśmy, a do kompletu tradycyjne hiszpańskie wino musujące cava oraz likier moscatel, który można pić z porrónków w wersji mini.

Niestety, nigdzie nie udało mi się dopaść słynnych churros, czyli długich pączków (podawanych z czekoladą). A ponoć w Madrycie można je kupić na każdym rogu. Cóż, przynajmniej mam po co wracać do Hiszpanii.


W Cadaqués czułam się jak na jakiejś pocztówce.

No pięknie tam jest, no.

Katalonia to nie Hiszpania...

...chyba że Hiszpania wygrywa akurat Mundial :)

Rambla (główny deptak w centrum) widziana z pomnika Kolumba.

Na środku Plaça Catalunya, czyli w geograficznym centrum miasta. Gołębie chyba poznały, że z Krakowa.

Po lewej: uliczka w Terrassie - podbarcelońskiej miejscowości, w której mieszkaliśmy.
Po prawej: ludzik-boja (?) w porcie Barcelony.

Coś dla prawdziwych kibiców: lodówka w barwach FC Barcelona. Najlepiej zapełnić ją smakołykami z targu La Boqueria, na którym
ponoć zaopatrują się najlepsi kucharze. Albo po prostu piwem ;)

Dosłownie każda kamienica to dzieło sztuki.

Po lewej: Catedral de Santa Eulàlia. Wnętrze i widok z dachu dosłownie zatyka z wrażenia.
Po prawej: jakaś uliczka, nie wiem jaka, ale zdjęcie fajne.

Na każdym kroku zachwycały mnie kafelki i witraże. Tutaj w MNAC.
MNAC. Niesamowite, jak różne widoki można znaleźć w jednym budynku.

Rzeźby w Fundació Joan Miró i MNAC. Czyli jak wyglądaliśmy na początku i na końcu każdego dnia zwiedzania (minus obnażone genitalia i biusty).

Fryz
Col.legi d'Arquitectes zaprojektowany przez Picassa oraz mozaika Joana Miró na Rambli.

La Pedrera (czyli "kamieniołom" na dachu) - jak dla mnie bezkonkurencyjny numer jeden.

Napis na ścianie w MACBA i komiksowa głowa, czyli Cap de Barcelona.

Tej pani próbowałam zrobić zdjęcie, ale zasłoniła się wachlarzem, domagając się zapłaty. No i udało jej się mnie naciągnąć. Pan przynajmniej się nie ruszał.


Warto zaglądać w bramy i uliczki - nigdy nie wiadomo, co można znaleźć.

Happy Pills - żelki, które leczą. Słoń potwierdza: to naprawdę działa!

Co kilka kroków można znaleźć fontannę z wodą pitną. Po prawej Font de Canaletes - ponoć kto się z niej napije, na pewno wróci do Barcelony. Oficjalnie nie wierzę w takie zabobony i po prostu chciało mi się pić.


Sagrada Familia. Robi wrażenie nawet poobstawiana ze wszystkich stron żurawiami (koniec budowy planowany dopiero na 2026 rok).
Sagrada Familia nazywana jest czasem "biblią w kamieniu". Fasada z przodu przedstawia Boże Narodzenie, a z tyłu - Drogę Krzyżową.

Casa Batlló. Nie weszliśmy do środka, bo wstęp strasznie drogi (17,50 euro), ale to będzie pierwsze miejsce, które odwiedzimy następnym razem.

Park Güell. Mogłabym zjeść ten budynek - wygląda jak lukrowana chatka z piernika.

Wejście do Parku Güell. U góry taras otoczony najdłuższą ławką świata. A pod nim, w cieniu między kolumnami, najlepsza miejscówka do odpoczynku w upalny dzień.

Najpopularniejsze buty (tzw. menorquinas/avarcas/abarcas). I fragment najdłuższej ławki.

Victimas de la Moda - czemu jak już znajdę
książkę dla siebie, to musi być po hiszpańsku?
Po prawej: El Corte Inglés reklamuje się sukniami z budowli Gaudiego i hasłem "Where Shopping is an Art".

A to już góry. Nie wiem dokładnie, jak się nazywają, ponoć to "przednóżek" Pirenejów. W tym jeziorze pływałam...

...ale tylko przy brzegu, bo ogólnie stresuję się, jak wiem, że woda mnie kryje.

Przynajmniej tutaj turyści nie włazili mi w kadry ;)

Dałam się nawet namówić na górską wędrówkę, chociaż szczerze tego nienawidzę. Owszem, widoki piękne, ale po co się męczyć, skoro aby je podziwiać, można po prostu wjechać na górę samochodem?

Ech, mogłabym tak jeszcze długo...